wtorek, 17 czerwca 2014

Teoria literatury, czyli ignorancja



Ostatnio na blogu Wojciecha Orlińskiego dyskusja zeszła z Korwina na współczesną teorię literatury. Pozwoliłem tam sobie na kilka pogardliwych uwag pod jej adresem ze szczególnym wskazaniem na nurty nazywane zbiorczo poststrukturalizmem. Protestować zaczął Tomasz Markiewka (vel timsimon2). Znając moderacyjne praktyki Orlińskiego, postanowiliśmy przenieść się z tą dyskusją tutaj.
Moja opinia o mainstreamie współczesnej teorii literatury jest ogólnie taka jako całej tzw. filozofii kontynentalnej: spora jej część wydaje mi się pustosłowiem udającym Coś Bardzo Głębokiego. Nie uważam jednak, że wszystko to, czy nawet większość, da się sprowadzić do produkowania niezrozumiałych dla nikogo zdań. Nie zaprzeczam, że np. poststrukturaliści formułują pewne sensowne pytania i próbują na nie odpowiadać. Nie zaprzeczam też, że są to często pytania całkiem ciekawe: o to, na czym polega (czy powinna polegać) interpretacja działa literackiego, jaka jest w tej interpretacji rola autora i jego zamiarów, jaka jest rola czytelnika, jaka rola samego tekstu itd. Problem według mnie tkwi w tym, że odpowiedzi poststrukturalistów – kiedy da się je zrozumieć – są z reguły idiotyczne.
Na czym ten idiotyzm konkretnie polega? Wydaje mi się, że nieźle pokazuje to artykuł Johna Searle'a z 1994 zatytułowany Literary Theory and Its Discontents. Searle twierdzi w nim, że pustosłowie i pretensjonalność teorii literatury są często podszyte nieznajomością podstaw filozofii języka. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że mamy różne szkoły udzielające różnych odpowiedzi na pytanie o rolę autora i czytelnika w interpretacji dzieła literackiego. Ktoś, kto ma elementarne pojęcie o współczesnych badaniach nad językiem może jednak dostrzec, że tak naprawdę udzielają one odpowiedzi na różne pytania. W dodatku odpowiedzi te są trudno uznać za ciekawe czy wartościowe. Searle ujmuje to tak:

W dalszej części mam zamiar pokazać, że jeśli rozumie się pewne podstawowe zasady i rozróżnienia dotyczące języka, liczne spory współczesnej teorii literatury, które robią wrażenie niesamowicie głębokich, doniosłych i tajemniczych, mają rozwiązania, które są dość proste i oczywiste. Kiedy dobrze zrozumie się podstawy, wiele (oczywiście nie wszystkie) z tych problemów zostanie rozwiązanych. Mam więc zamiar – obawiam się, że w dość nudny sposób – wymienić jakieś pół tuzina zasad, z których wszystkie z wyjątkiem jednej są oczywistością dla ludzi zajmujących się lingwistyką czy filozofią języka, podobnie zresztą jak dla ludzi zajmujących się psychologią, psycholingwistyką i ogólnie naukami kognitywnymi, ale z których nie zawsze zdaje sobie sprawę literaturoznawstwo.
Z góry pragnę zaznaczyć, że oczywiście w zasadach tych nie ma nic świętego. Być może da się je wszystkie obalić. Muszę też jednak z góry zastrzec, że są pewne reguły prowadzenia dyskusji. Kiedy mówię na przykład „Istnieje rozróżnienie między typami i egzemplarzami” nie wystarczy po prostu odpowiedzieć „A ja kwestionuję to rozróżnienie.” Do tego potrzeba argumentu. [639, moje tłumaczenie]

Lista wspomnianych zasad wygląda następująco:

1. Istnieje coś takiego jak tło interpretacji. (to ta jedyna kontrowersyjna)
2. Istnieje różnica między typami i egzemplarzami.
3. Istnieje różnica między zdaniem a wypowiedzeniem zdania.
4. Istnieje różnica między użyciem a wymienieniem.
5. Język jest kompozycjonalny.
6. Istnieje różnica między znaczeniem zdania a znaczeniem mówiącego.
7. Istnieje różnica między epistemologią a ontologią.
8. Kategorie semantyczne nie są kategoriami fizycznymi.

Zdaniem Searle'a nieznajomość tych elementarnych reguł prowadzi wielu czołowych teoretyków literatury na manowce. Na przykład Derrida pisząc o itérabilité wydaje się nie rozumieć różnicy między typami i egzemplarzami, między zdaniem a wypowiedzeniem oraz między znaczeniem tekstu i znaczeniem mówiącego. Gdyby je rozumiał, to zrozumiałby też, że jego pozornie doniosłe odkrycie to tylko nieporozumienie wynikające z pewnej dwuznaczności. Kiedy się tę dwuznaczność usunie, to twierdzenie Derridy okaże się albo trywialne, albo jawnie fałszywe.
Poza Derridą Searle podaje przykłady podobnych nieporozumień w twórczości Stanleya Fisha, Waltera Benna Michaelsa i Stevena Knappa. Ale to dla Searle'a tylko ilustracja szerszego problemu:

Sugeruję tutaj, że znaczna część nieporozumień w teorii literatury bierze się z nieznajomości popularnych zasad i osiągnięć filozofii języka. Jak to możliwe? Częściowo bierze się to hiperspecjalizacji we współczesnym życiu intelektualnym. Komuś specjalizującemu się na przykład w dwudziestowiecznej literaturze amerykańskiej nie jest łatwo dowiedzieć się na przykład o wynalezieniu przez Gottloba Fregego rachunku predykatów w Niemczech pod koniec XIX w. Ale normalna ignorancja wynikająca z granic między dyscyplinami jest pogłębiona przez fakt, że wśród literaturoznawców, którzy poruszają problemy z dziedziny lingwistyki czy filozofii języka i są uznawani za autorytety w tych dziedzinach, są tacy, którzy najwyraźniej nie wiedzą zbyt wiele na te tematy. Wspomniałem wcześniej o kilku błędach, które wydaje się popełniać Derrida – mam wrażenie, że są to błędy typowe dla autorów związanych z dekonstrukcjonizmem. Uważam, że błędy te biorą się nie tylko z ignorowania zasad, które wymieniłem, ale także z ogólnej nieznajomości najnowszej historii filozofii języka, a także lingwistyki. Filozofia języka, tak jak ją dzisiaj rozumiemy, zaczyna się dopiero pod koniec XIX w. pracami Fregego i trwa poprzez prace Russella, Moore'a, Wittgensteina, Carnapa, Tarskiego, Quine'a i innych aż do dnia dzisiejszego. Wcześniejsi filozofowie pisali o języku, ale ich wkład we współczesną debatę w filozofii języka jest minimalny – w przeciwieństwie do ich wkładu w większość innych dziedzin filozofii. O ile mi wiadomo, Derrida nie wie praktycznie nic o pracach Fregego, Russella, Wittgensteina etc., a jedną z głównych przyczyn jego niezrozumienia twórczości Austina – podobnie zresztą jak mojej – jest to, że nie widzi, w jaki sposób sytuujemy się i odnosimy do owej historii od Fregego do Wittgensteina. Kiedy Derrida pisze o filozofii języka, odnosi się zazwyczaj do Rousseau i Condillaca, nie wspominając o Platonie. A jego wyobrażenie o nowoczesnym lingwiście to Benveniste czy nawet de Saussure. Są to wszystko ważni i zasłużeni myśliciele, ich twórczość nie powinna być na pewno ignorowana, ale nie można zrozumieć tego, co się dzisiaj dzieje w badaniach nad językiem, jeśli tutaj znajomość tych badań się zatrzymuje. [663]

Grzechem współczesnej teorii literatury jest więc nie tylko pretensjonalność i obskurantyzm, ale też (a może przede wszystkim) głęboka ignorancja. Ignorancja, która często prowadzi do wygłaszania różnych równie niesamowitych, co nieuzasadnionych twierdzeń. Przypomina mi to trochę starożytnych sceptyków i sofistów, którzy wymyślali różne paradoksy i na ich podstawie twierdzili a to że komunikacja jest niemożliwa, a to że wiedza jest niemożliwa, a to że świat nie istnieje. A tak naprawdę to tylko posługiwali się językiem w zbyt beztroski sposób. Różnica między nimi a współczesnymi teoretykami literatury polega jednak na tym, że ci drudzy mają pod ręką dorobek logiki i badań nad językiem, który pozwoliłby im zrozumieć, że popełniają proste błędy – ale z jakichś powodów decydują się z tego dorobku nie korzystać.
Tak to przynajmniej wygląda z mojej perspektywy. Tomasz Markiewka twierdzi, że to jednak Searle nie rozumie teorii literatury i zniekształca poglądy autorów, o których pisze. Jak wcześniej pisałem – chętnie się dowiem, na czym te zniekształcenia polegają.