niedziela, 25 września 2016

EMNN #7: Skrzypek w szpitalu



Dzisiaj zgodnie z zapowiedzią kolejny eksperyment myślowy z A Defense of Abortion Judith Jarvis Thomson. Jak pisałem, Thomson chce pokazać, że w wielu wypadkach aborcja jest moralnie dopuszczalna nawet jeśli przyjmiemy, że płód jest osobą. Przeciwnicy prawa do aborcji zazwyczaj twierdzą, że jeśli płód jest osobą, to aborcja jest niedopuszczalna, bo osoby mają prawo do życia, a prawo do życia jest ważniejsze od prawa do decydowania o własnym ciele. Thomson na to - wyobraźmy sobie coś takiego:

Budzisz się rano i odkrywasz, że leżysz w łóżku plecy w plecy z nieprzytomnym skrzypkiem. Sławnym nieprzytomnym skrzypkiem. Wykryto u niego zagrażającą życiu wadę nerek, po czym Towarzystwo Miłośników Muzyki przebadało wszystkie dostępne rejstry medyczne i odkryło, że tylko ty masz odpowiednią grupę krwi, by mu pomóc. Zdecydowali się więc cię uprowadzić i poprzedniej nocy podłączyli twój system krążenia do jego systemu, tak by twoje nerki mogły filtrować krew zarówno twoją, jak i jego. Dyrektor szpitala mówi „Proszę posłuchać, bardzo nam przykro, że Towarzystwo Miłośników Muzyki to Panu zrobiło – nigdy byśmy na to nie pozwolili, gdybyśmy wiedzieli. A jednak zrobili to i skrzypek jest teraz do Pana podłączony. Odłączenie go oznaczałoby jego zabicie. Proszę się jednak nie niepokoić, to potrwa tylko dziewięć miesięcy. W tym czasie skrzypek wyzdrowieje i będzie go można bezpiecznie od Pana odłączyć”. Czy jest twoim moralnym obowiązkiem się na to zgodzić? Bez wątpienia byłoby to czymś bardzo miłym z twojej strony, wielką uprzejmością. Ale czy musisz się zgodzić? A co jeśli nie chodziłoby o dziewięć miesięcy, ale o dziewięć lat? Albo o jeszcze dłuższy okres? Co jeśli dyrektor szpitala powiedziałby „Ciężka sprawa, zgadzam się, ale musi Pan zostać w łóżku, podłączony do skrzypka, do końca życia. Ponieważ, proszę pamiętać: wszystkie osoby mają prawo do życia, a skrzypkowie są osobami. Ma Pan oczywiście prawo, by decydować, co się dzieje w Pańskim ciele i z Pańskim ciałem, ale prawo do życia osoby jest ważniejsze od Pana prawa, by decydować co się dzieje w Pańskim ciele i z Pańskim ciałem. A zatem nigdy nie będziemy mogli Pana odłączyć.”
[48-9, moje tłumaczenie]

Coś jest chyba nie tak z argumentem dyrektora. Zdaniem Thomson dyrektor błednie zakłada, że odłączenie skrzypka to naruszenie jego prawa do życia (trochę więcej na ten temat w poprzednim odcinku).
Wiele osób słyszących historię po raz pierwszy ma takie zastrzeżenie: „Zaraz, ale bohater został porwany! Porwanie i podłączenie skrzypka siłą może być analogią ciąży pochodzącej z gwałtu, ale nie ciąży pochodzącej z dobrowolnego seksu. Przykład ze skrzypkiem pokazuje więc w najlepszym wypadku, że moralnie dopuszczalna jest aborcja w przypadku ciąży z gwałtu, ale już nie w innych przypadkach.” Być może, odpowiada Thomson, ale takie rozumowanie będzie miało dziwne konsekwencje. Mianowicie takie, że jedni mają prawo do życia, a inni nie – albo może jedni mają silniejsze prawo do życia, a inni słabsze – w zależności od tego, jak zostali poczęci. A przecież żadna osoba nie ma wpływu na to, jak została poczęta – jak więc pogodzić ten pomysł z zasadą równego traktowania wszystkich?
Thomson mówi więc coś, co można usłyszeć z ust zwolenników zakazu aborcji we wszystkich okolicznościach: że nie ma uzasadnienia dla robienia wyjątku w przypadku ciąży pochodzącej z gwałtu. Tylko jej rozwiązanie jest oczywiście takie, że aborcja powinna być dopuszczalna także w przypadku ciąży niepochodzącej z gwałtu.
Czy ma tu rację? Nie wiem, ale wiem, że cały artykuł opiera się na fałszywym założeniu, przez co wnioski z niego płynące mają ograniczone zastosowanie w rzeczywistości. Z czego zresztą Thomson świetnie sobie zdaje sprawę:

W tym momencie warto zaznaczyć jedno: przez cały czas operaliśmy się na założeniu, że płód jest człowiekiem od momentu poczęcia. Bardzo wczesna aborcja z pewnością nie jest zabiciem osoby, a zatem nie ma ona związku z niczym, co tutaj powiedziałam. [66]


52 komentarze:

  1. Dla ułatwienia podpowiem tylko, że jest polskie tłumaczenie tego tekstu w Antologii Bioetyki, tom II pod red. W. Galewicza, Universitas 2010.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Ja tu nie mam za bardzo dostępu do polskich książek, więc najczęściej i tak muszę tłumaczyć sam.

      Usuń
    2. w ramach ciekawostki: kupiłem ostatnio ten tom w Matrasie (nawet nie wiedząc, że zawiera on tekst Thomson) w zawrotnej cenie 1,47 zł. filozofia jest jak widać w cenie!

      Usuń
    3. To bardziej chodzi o zupełnie chory polski rynek książki, który dławi i wydawców, i dytrybutorów; a Matras od kilku miesięcy jest na krawędzi bankructwa, więc już naprawdę wszystko sprzedają za bezcen.

      Usuń
  2. Oba te eksperymenty myślowe - zarówno ze skrzypkiem w szpitalu, jak i Henrym Fondą - a właściwie ich rozstrzygnięcia zakładające istnienie obowiązków pozytywnych, są dla mnie straszliwie obelżywe. Domyślnie zakładają etyczność niewoli i czynią to w sposób konieczny, uzależniając tok postępowania od wąsko pojmowanych konsekwencji oraz korzyści, ignorując naczelny i podstawowy warunek dokonywania wyborów etycznych.

    Wolnościowa etyka nie może wyprowadzać istnienia takich obowiązków. Wszelkie możliwe obowiązki powinny wynikać ze zobowiązań dokonanych dobrowolnie. Obowiązek więc może zaistnieć dopiero wtedy, gdy ktoś się sam wobec kogoś zobowiąże. W każdym innym wypadku, będziemy mieć do czynienia z czyjąś uzurpacją wobec drugiej osoby i nieuprawnionym, bezczelnym roszczeniem. Nieważne, że okrytym w szaty większego dobra, takiej czy innej słuszności.

    Jeżeli czyjaś etyka godzi w woluntarystyczne podstawy, to dla mnie staje się etyką autoparodystyczną, jaką nie należy sobie dalej zaprzątać głowy, bo zawsze da zgniłe owoce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Wolnościowa etyka nie może wyprowadzać istnienia takich obowiązków. Wszelkie możliwe obowiązki powinny wynikać ze zobowiązań dokonanych dobrowolnie." Ale bieda. Czyli jeżeli nigdy się nie zobowiązałem, że nie będę zabijał ludzi to nie możesz wymagać ode mnie przestrzegania nie zabijania? Linia obrony- "sorry, nigdy nie powiedziałem, że nie zabiję Twojej rodziny więc o co Ci chodzi teraz po fakcie?" jest akceptowalna? Podobny argument można wysunąć w przypadku zobowiązań grupowych. Jeżeli masz 3 osoby tonące i możesz uratować tylko jedną a tonie obcy człowiek, Twój przyjaciel i Twój ojciec to możesz wylosować sobie z prawdopodobieństwem 33%, którą uratujesz?

      Usuń
    2. "Ale bieda. Czyli jeżeli nigdy się nie zobowiązałem, że nie będę zabijał ludzi to nie możesz wymagać ode mnie przestrzegania nie zabijania? Linia obrony- "sorry, nigdy nie powiedziałem, że nie zabiję Twojej rodziny więc o co Ci chodzi teraz po fakcie?" jest akceptowalna?"

      Och, to że wprowadza się takie jedno obostrzenie (nieistnienie obowiązków pozytwnych), nie oznacza, iż zawiera się w nim cała treść danej etyki. Nie znajdziesz żadnej sensownej etyki zawartej w jednej tylko zasadzie: to raz. Generalnie chodzi o zabezpieczenie pierwotnej wartości, jaką jest wolność jednostki (jeśli jednostka nie jest wolna, trudno ją uznać za tzw. podmiot moralny [moral agency]). Jeżeli jakaś etyka za słuszne w pewnych sytuacjach uznaje utratę podmiotowości przez podmiot moralny i zaleca utratę przez niego suwerenności, staje się etyką samozwrotną.

      Dwa, powiedziałbym, że taki stan rzeczy jest zgodny z mechaniką uprawnień Hobbesa (dopóki nie zostanie zawarta ugoda, nie można mówić o istnieniu sprawiedliwości). Wspomniana mechanika z kolei jest bardzo użyteczna dla wolnościowców, bo zakłada, że nominalnie nie można dysponować cudzymi uprawnieniami i każdy określa ich granice od wewnątrz, jedynie dla siebie, w ramach swojej autonomii. Bezpośrednia władza nad innymi jest w ten sposób utrudniona.

      Czy to oznacza, że nikt nie zechce zobowiązać się przed innymi, że powściągnie się przed nieuzasadnionym stosowaniem wobec nich przemocy? Wręcz przeciwnie, bo taki stan rzeczy (wojny wszystkich ze wszystkimi) nie sprzyja budowaniu relacji z innymi i czerpaniu z tego korzyści. Jeżeli muszę traktować każdego jako potencjalnego agresora, to nie za bardzo mam czas, aby robić cokolwiek innego, łącznie z podejmowaniem działalności, która utrzymałaby mnie przy życiu.

      Jestem więc skłonny zrezygnować z części swoich uprawnień, zwłaszcza tych, które pozwalałyby mi bezkarnie zabijać każdego bez powodu, jeżeli inni podobnie powściągną swą suwerenność względem mnie. Nie zamierzam realizować się jako masowy morderca, więc nie za bardzo zależy mi na utrzymaniu uprawnień, które by mi na to pozwoliły, tym bardziej jeśli rezygnując z nich i wyciągając w ten sposób rękę do innych, zachęcam ich do kontaktu ze sobą. Zwłaszcza w porównaniu z tymi, którzy innym takiej gwarancji nie udzielą.

      Formalnie nikt oczywiście nie ma pozytywnego obowiązku zrzekania się tych uprawnień, ale generalnie każdemu opłaca się to uczynić i dlatego też z chęcią to robi, by nie znaleźć się na marginesie społeczeństwa w położeniu dzikiego zwierzęcia lub potwora. Każdy licząc na współpracę, musi zademonstrować, że jest w stanie schować pazury do kieszeni, przynajmniej na czas trwania tej współpracy. Jeżeli wykroczy z kolei poza uszczuploną przez siebie pulę swoich uprawnienień, postąpi wbrew obowiązkowi, który sam ustalił i otworzy się na zupełnie uzasadniony odwet.

      Na hobbesowskim systemie uprawnień, bazującym na zasadzie syntezy subtraktywnej, opiera się propertarianizm. Zarówno wprowadzona przez niego konwencja własności jak i każda potencjalna umowa, zawierająca jakieś warunki, ostatecznie odnoszą się wobec tak określonej natury uprawnień. I de facto obie te instytucje ograniczają stosowanie przemocy, bo to właściciel staje się prawodawcą a jego własność określa domyślne granice jego jurysdykcji. Jeżeli ustanowi swe prawo tak, że będzie ono dla pozostałych nieznośne lub niebezpieczne, nikt nie będzie odwiedzał jego domeny - a żyć z czegoś trzeba. Odstraszanie potencjalnych klientów od siebie samego, jest generalnie marnym modelem biznesowym, nawet jeśli formalnie ma się możliwość, aby to uczynić.

      Usuń
    3. "Podobny argument można wysunąć w przypadku zobowiązań grupowych. Jeżeli masz 3 osoby tonące i możesz uratować tylko jedną a tonie obcy człowiek, Twój przyjaciel i Twój ojciec to możesz wylosować sobie z prawdopodobieństwem 33%, którą uratujesz?"

      Oczywiście, że mogę. Mogę, bo jestem swoim własnym suwerenem. Jeżeli nie zobowiązałem się przed żadną z tych osób, że będę narażał dla niej swoje życie, żadna z nich ani nikt inny, nie może pociągać mnie do żadnej odpowiedzialności, jeśli tego nie uczynię. Każdego z nich mogę oczywiście uratować i wtedy czyn taki uznawać za swą zasługę, nie podyktowaną żadnym obowiązkiem, lecz jedynie swoją dobrą wolą. A uratowany może być mi wtedy wdzięczny właśnie dlatego, że nie miałem obowiązku go uratować a zrobiłem coś od siebie. To nie była moja praca, za którą miałbym być później rozliczany.

      Zresztą czemu etyka miałaby rozstrzygać, czy powinienem podporządkowywać swoje życie przyjaźni, relacjom rodzinnym czy bezinteresowności? Mój system wartości to moja sprawa i ja będę ostatecznie o nim orzekał w ramach swojej podmiotowości a nie jakiś etyk-zamordysta.

      Usuń
  3. "Wszelkie możliwe obowiązki powinny wynikać ze zobowiązań dokonanych dobrowolnie."
    Rozumiem, że w dyskutowanym przypadku spłodzenie dziecka było niedobrowolne? A może chodzi ci tylko o to, że prokreacja może i była dobrowolna, ale jej konsekwencje wygodniej jest wyprzeć ze świadomości? Możesz rozjaśnić swoją wypowiedź?

    OdpowiedzUsuń
  4. Akurat w kwestii aborcji, chociaż oczywiście mam swoje preferencje, nie dysponuję żadną rozstrzygającą wykładnią na gruncie etyki. Obie strony konfliktu mają tu dość silne argumenty, więc jedynym rozstrzygnięciem może być rozstrzygnięcie poza etyką, które będzie neutralne dla stanowiska zarówno pro-aborcyjnego jak i anty-aborcyjnego.

    Jako propertariański doktryner rzecz rozstrzygałbym na podstawie praw własności. Jeżeli obie strony uprawiające seks posiadają na wyłączność swoje ciała i ich pochodne wytwory, to plemniki i komórki jajowe stanowią odpowiednio ich własność. Co w przypadku ich zmieszania?

    W najbardziej optymistycznym wariancie, para przed stosunkiem powinna uzgodnić ze sobą, jak będą wyglądać sprawy własności płodu, oraz kto i co będzie miał do powiedzenia w wypadku poczęcia. Jeżeli nie dojdą do wspólnego stanowiska i rozstrzygnięcia, rozczarowani swoimi światopoglądami, zamiast chędożyć po prostu się rozejdą i cały problem nie wystąpi. Krzyżowanie pro-liferów z pro-choice'ówkami jest upierdliwe dla świata jako takie. Najlepiej, żeby ludzie z wykluczającymi się poglądami nań, omijali się wielkim łukiem i nie wchodzili w relacje, które mogą powodować spory.

    Co jeżeli już dojdzie do takiego nieszczęścia? Własność kobiety i mężczyzny są zmieszane, tworzą nowy produkt, co do którego przyszłości współwłaściciele się nie zgadzają.

    Mamy do rozważenia parę myków. Pierwszy to kwestia terytorialności. Seks był uprawiany w konkretnym czasie i miejscu. Czyja to była jurysdykcja? Jakie prawo tam obowiązywało? Czy rozstrzygało kwestie reprodukcyjne w jakiś sposób? Jeśli tak, to mamy rozstrzygnięcie.

    Zarówno pro-liferzy jak i pro-choicerzy, jeśli posiadają własną ziemię, mogą na niej ustanawiać legislację wymagającą od gości, odpowiednim dysponowaniem ichnimi uprawnieniami i podporządkowaniem ustanowionym regułom. Na ziemi Kowalskiego może panować pro-maskulinistyczne prawo, ustanawiające, że w wypadku poczęcia, cały zarodek staje się własnością mężczyzny, który go spłodził. Na ziemi pani Nowak pro-feministyczne, ustanawiające całkowitą własność po stronie matki. Można sobie wymyślić dowolne dyrektywy dotyczące ludzkiej rozrodczości, więc takich praw mogą być całe setki tysięcy. Jeżeli jednak już są, to w ramach legalizmu, rozstrzygamy w zgodzie z panującym na danej działce stanem prawnym. Nie obchodzi nas, ani to kiedy życie człowieka się zaczyna, ani to kiedy zyskuje świadomość czy staje się osobą, ani to czy kobieta powinna mieć swobodę decyzji czy nie - orzekamy zgodnie z intencjami prywatnego prawodawcy, który w prawie uwzględnił swój światopogląd i wymaga od innych podporządkowania w tym względzie, niezależnie od tego światopoglądu i tego czy się nam podoba czy nie. Własność rozstrzyga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W realnym propertarianizmie "To idziemy do Ciebie czy do mnie?" może zatem implikować o wiele więcej, niż dziś i trzeba się z tym liczyć.

      A co, jeśli na danym terenie, na którym dziecko zostało poczęte, prawo nie rozstrzyga jednoznacznie kwestii własności/opieki rodzicielskiej? Pozostaje arbitraż, negocjacje i rozważenie potencjalnych roszczeń.

      W sytuacji rozczarowanego pro-lifera, którego dziecka pro-choice'owa partnerka chce się pozbyć, można oczywiście spróbować skłonić go do uiszczenia odpowiedniej, kuszącej rekompensaty za uciążliwość ciąży - jeśli nie zechce finansowo przekonać swej partnerki, to znaczy, że tak naprawdę nie zależy mu na życiu swego potomka. Jeżeli jednak kobieta jest zdeterminowana by bez względu na pieniądze usunąć ciążę, w ramach samoposiadania i wynikłej z niego wyłączności decydowania o terytorium swojego ciała, ma oczywiście ostatecznie takie prawo. Na korzyść roszczeń mężczyzny ewentualnie można byłoby domagać się odszkodowania za zmarnowaną spermę równowartości średniej rynkowej nasienia (ceny oferowanej przez banki spermy i w internetach), ale to w zasadzie maksimum, które można byłoby osiągnąć w zgodzie z prawami własności.

      Generalnie najlepiej by było, gdyby ludzie przed stosunkiem uzgadniali ze sobą takie sprawy, jak prawo, któremu będą później podlegać. Na przykład negocjowali takie kwestie w ramach zawierania małżeństwa. Z całą pewnością pozwoliłoby im to jeszcze lepiej się poznać.

      Usuń
    2. Wybacz, ale rozstrzyganie dopuszczalności bądź nie aborcji na zasadach konwencjonalizmu i prawa własności jest dla mnie płaskie jak asfalt w RFN. Przecież (przypominam) dyskusja rozpoczęta przez Gospodarza dotyczyła aborcji rozpatrywanej PRZY ZAŁOŻENIU, że to co poczęte jest osobą. Wynikają z tego takie same prawa jak dla każdej innej osoby (w tym matki i ojca). Rozważanie więc, że kwestią konwencji może być czyją płód jest własnością (i co z nim można zrobić) jest trywialnym pogwałceniem praw tej osoby jako autonomicznego podmiotu.
      Do rozważenia jest terytorialność i jurysdykcja powidasz? Really? Toż to brzmi praktycznie jak cuius regio eius religio, a nie poważne rozważania o etyczności aborcji!
      "Własność kobiety i mężczyzny są zmieszane, tworzą nowy produkt, co do którego przyszłości współwłaściciele się nie zgadzają."
      W tym jest chyba point! To nie żaden produkt, to nie żadna własność. W naszych powyższych rozważaniach zakładamy, że jest to stworzony przez rodziców (zakładając dobrowolność) nowy podmiot, z wszystkimi przymiotami i prawami, takimi samymi jak matka i ojciec. Thomson w swoim eksperymencie też wygodnie to pomija, bo zakłada (nie wiem czemu), że ta nowa osoba pojawiła się "przypadkiem", pod przymusem itp. wygodne bzdury. W takim przykładzie oczywiście, że pojawi się jakiś konflikt. Czyli, moim zdaniem, największa trudność zaczyna się w momencie, którym zakładamy wolność obojga rodziców i świadomość konsekwencji ich czynów. Jeśli podejmują współżycie w sposób wolny i mają świadomość, że prokreacja stwarza nową osobę z równymi im prawami, która nie jest ich własnością w żadnym aspekcie, to jest pozamiatane - żaden ułomny eksperyment nie wykazuje niczego interesującego. Jeśli u współżyjącej pary nie było pełnej wolności, albo pełnej świadomości to rzeczywiście zaczyna się jazda bez trzymanki...

      Usuń
  5. "Do rozważenia jest terytorialność i jurysdykcja powidasz? Really? Toż to brzmi praktycznie jak cuius regio eius religio, a nie poważne rozważania o etyczności aborcji!"

    Bardzo trafne spostrzeżenie - brzmi nieprzypadkowo jak "cuius regio eius religio", bo tak właśnie ma brzmieć. It's a feature! Chodzi o wykorzystanie policentrycznego systemu prawa i najszerzej pojętego aksjologicznego pluralizmu.

    Dziś toczą się spory o aborcję, karę śmierci i inne rozpalające emocje kwestie etyczne, bo rozstrzygnięcie może być zerojedynkowe - istnieje jedno, państwowe prawo obejmujące całe społeczeństwo i trzeba wybrać takie lub inne rozwiązanie. Spory etyczne, w zależności od ich przebiegu i rezultatu, upowszechniając daną postawę, mogą wpłynąć na politykę a przez nią na centralne prawodawstwo.

    Tymczasem etyka to po prostu estetyka czynu. Tak samo jak mamy do czynienia z gustami estetycznymi, mamy również gusta etyczne: jedni są konsekwencjalistami, inni deontologami albo zwolennikami etyki cnót. Być może znaczna część przekonań etycznych i intuicji moralnych zależy od temperamentu i genów. Intersubiektywne spory o etykę, których celem jest czyjaś konwersja do naszego stanowiska, są więc w większości pozbawione sensu - mogą służyć intelektualnym ćwiczeniom lub zabijaniu czasu, ale nie zmienią natywnych podstaw czyjegoś smaku etycznego.

    Z perspektywy czasu widzę, że "poważne rozważania o etyczności czegokolwiek" ostatecznie niczego wiążąco nie rozstrzygają i nie przekonują ludzi do porzucania tego, co uznają oni za słuszne. Nie mają więc sensu, tak jak spory między zwolennikiem tezy o wiekszej smaczności zupy pomidorowej nad grzybową i jego przeciwnikiem, szczerze odwracającym wartościowanie.

    Co natomiast ma sens? Zarządzanie konfliktami, które muszą urodzić się między ludźmi, mającymi odmienne zdanie na tematy dobra i zła, zwłaszcza jeśli pozwoli im się na ich ekspresję - na przykład w formie prywatnego prawa. I to jest właśnie celem propertarianizmu jako doktryny społeczeństwa anarchicznego - dać narzędzia do rozstrzygania podobnych konfliktów bez powoływania do istnienia państwa. No i zezwolić na wyrażanie swoich potrzeb i preferencji, również na polu prawodawstwa, co dzisiaj jest zablokowane przez polityczność, która uniemożliwia w tej dziedzinie jakąkolwiek symultaniczność.

    A że terytorialność jest abstrakcyjna w stosunku do większości problemów i preferencji etycznych - bezpośrednio się z nimi nie wiąże, jest również znakomitym, nadrzędnym kryterium rozstrzygnięcia, neutralnym aksjologicznie dla jakichkolwiek stanowisk.

    Propertarianina w zasadzie nie musi w ogóle interesować, czy obiektywna słuszność leży po tej czy innej stronie. W społecznej praktyce wygrywa strona z lepszą legitymacją płynącą z uprawnionej kontroli nad zasobami. A jeśli ma tę legitymację, to ma wszelkie prawo, by sobie dowolne rozwiązania testować, nawet jeśli uznajemy je za błędne lub one są błędne.

    Chodzi o to, by nie wiązać słuszności bezpośrednio z jakąś opcją aksjologiczną a czymś bardziej abstrakcyjnym jak legitymacja wynikła z odpowiedniego transferu uprawnień.

    Wolność aksjologiczna nie zawiera się w tym, że każde roszczenie jest słuszne, a w tym, że każdy zestaw wartości może (ma szansę) być reprezentowany poprzez słuszne roszczenie. Właśnie dlatego, że słuszność nie wynika z żadnych wartości, a jedynie z pewnej neutralnej wobec nich zgodności proceduralnej.

    OdpowiedzUsuń
  6. @fatbantha

    Trudno mi Cię w wielu miejscach zrozumieć, bo wydajesz się używać różnych technicznych filozoficznych terminów niezgodnie z ich powszechnie przyjętym znaczeniem. Np. obowiązek pozytywny/negatywny oznacza generalnie obowiązek robienia/powstrzymania się od robienia czegoś – ale u Ciebie oznacza najwyraźniej coś innego. Posługujesz się tu też jakąś bardzo kontrowersyjną interpretacją pojęcia wolności nie tłumacząc, na czym ona dokładnie polega, nie podając uzasadnienia, dlaczego inni powinni ją przyjąć, ani dlaczego w moralności ma chodzić przede wszystkim o wolność. Różni filozofowie przez „wolność” rozumieją bardzo różne rzeczy – wypadałoby zacząć od tego, dlaczego nie mają racji (oczywiście niekoniecznie w komentarzach na cudzym blogu pod notką o artykule Thomson o aborcji).
    Rozumiem, że próbujesz tu forsować jakąś wersję kontraktarianizmu, według którego podstawowym moralnym obowiązkiem jest postępować w zgodzie z wcześniej zawartą umową jakiegoś rodzaju. Tylko Twoja wersja wydaje mi się bardzo naiwna, bo oparta na bardzo dosłownym (i co gorsza, chyba jednostronnym) rozumieniu umowy. To prowadzi do różnych absurdalnych wniosków – takich jak że nie ma nic niemoralnego w zabijaniu ludzi, jeśli się wcześniej nie zobowiązaliśmy do ich niezabijania, co zresztą wytknęli już komentatorzy powyżej.
    Cały Twój ostatni komentarz wydaje mi się z kolei jednym wielkim samoobalającym się argumentem. Twierdzisz, że spory między różnymi systemami etycznymi są nierozwiązywalne, w związku z czym powinniśmy przyjąć Twój „wolnościowy” metasystem, by tymi sporami „zarządzać”. Ale dlaczego mamy przyjąć akurat Twój metatsystem, a nie jakiś inny? Skoro spory między systemami są nierozwiązywalne, to dlaczego i w jaki sposób rozwiązywalne są spory między metasystemami? Piszesz, że Twój jest „neutralny aksjologicznie”, ale to co piszesz później o „uprawnionej kontroli nad zasobami”, albo o „transferze uprawnień” pokazuje, jak bardzo neutralny nie jest.

    OdpowiedzUsuń
  7. "Rozumiem, że próbujesz tu forsować jakąś wersję kontraktarianizmu, według którego podstawowym moralnym obowiązkiem jest postępować w zgodzie z wcześniej zawartą umową jakiegoś rodzaju. Tylko Twoja wersja wydaje mi się bardzo naiwna, bo oparta na bardzo dosłownym (i co gorsza, chyba jednostronnym) rozumieniu umowy. To prowadzi do różnych absurdalnych wniosków – takich jak że nie ma nic niemoralnego w zabijaniu ludzi, jeśli się wcześniej nie zobowiązaliśmy do ich niezabijania, co zresztą wytknęli już komentatorzy powyżej."

    No popatrz, a według podobnie naiwnego wzorca działają dziś ONZ, dawniej Liga Narodów i generalnie wszystko to, co jest związane z tzw. "prawem międzynarodowym", które nie zostało narzucone państwom należącym do tych organizacji przez jakieś super-uber-państwo (Królestwa Niebieskiego?), tylko zostało wytworzone przez nie same.

    Wszystkie te ponadnarodowe organizacje (a nawet ich siły, takie jak "niebieskie hełmy"), istnieją tylko dlatego, że członkowskie państwa animowały je cedując na nie część swoich uprawnień i pozwalając, by do pewnego stopnia rozliczały je z realizacji postanowień. Państwa zresztą formułują, podpisują a następnie ratyfikują (lub nie) różne traktaty o proliferacjach tego czy tamtego, konwencje wojenne, czy nawet protokoły o ochronie środowiska albo o jednostkach miar i wag.

    A jeśli nie ratyfikują, to można wyciągać wobec nich konsekwencje za to, że nie realizują postanowień w nich zawartych? Nie. Dlaczego? Bo ich nie ratyfikowały. Nie zobowiązały się podporządkować w tym względzie, nie zawarły umowy, więc nie są zobowiązane, aby dotrzymywać jej warunków. Ona dotyczy tylko tych, którzy chcą, aby ich dotyczyła. Proszę, co za jednostronność w rozumieniu kontraktów!

    Zabijania ludzi zresztą też to dotyczy. Mamy przecież konwencje zakładające niedopuszczalność używania takich czy innych rodzajów broni w konfliktach zbrojnych i jeśli jakieś państwa ich nie ratyfikują, to formalnie nie można pociagać ich do odpowiedzialności za to, że zabijają w taki a nie inny sposób.

    Taki kontraktarianizm nie jest niczym niezwykłym - on obowiązuje, ale obowiązuje dopiero na poziomie międzynarodowym, gdzie kontaktują się ze sobą suwerenowie, albo - żeby być hiperpoprawnym - suzerenowie.

    Propertarianizm zaś taką metodę tworzenia prawa ma wprowadzić na poziomie jednostek w społeczeństwie. To my mamy być suzerenami, nie państwa. Tak czy owak, mamy przykład działającej anarchii wytwarzającej swój ład prawny - ona obowiązuje właśnie między państwami, międzynarodowo. Nikt nie każe takim podmiotom wymyślać i zobowiązywać się do czegokolwiek, a mimo tego, one to i tak czynią, bo leży to w ich interesie.

    Na resztę odpiszę jutro.

    OdpowiedzUsuń
  8. No popatrz, a według podobnie naiwnego wzorca działają dziś ONZ, dawniej Liga Narodów i generalnie wszystko to, co jest związane z tzw. "prawem międzynarodowym"

    Gorszego przykładu chyba nie mogłeś sobie wymyślić. Gdybyś sprawdził, jak to wygląda nie w teorii, ale w praktyce, to przekanałbyś się, że prawo międzynarodowe jest ignorowane na każdym kroku, za każdym razem, kiedy tylko ktoś uzna, że nie opłaca się mu go przestrzegać. I żadne konsekwencje nie są wyciągane, jeśli tylko łamiące to prawo państwo jest dostatecznie silne. Wspominałem tu na przykład kiedyś o tym, jak Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości nakazał Stanom wypłacenie reparacji Nikaragui za pogwałcenie szeregu międzynarodowych zobowiązań (użycie siły przeciwko innemu państwu, naruszenie suwerenności, wtrącanie się w wewnętrzne sprawy), czym Stany oczywiście mocno się przejęły. Takich historii są tuziny. Prawo międzynarodowe zawsze działa tak, że umowy umowami, a ostatecznie silniejszy i tak robi co chce.
    Ale zapomnijmy o tym beznadziejnie nieszczęśliwym porównaniu – załóżmy, że da się znaleźć lepsze. Co ma z tego właściwie wynikać, co chcesz pokazać? Ja twierdzę, że zabijanie ludzi nie przestanie być niemoralne tylko dlatego, że zabójca powie „Ale przecież do niczego się nie zobowiązywałem!”. Z Twojej teorii wynika, że przestanie. Co ma do rzeczy jak działają lub nie działają umowy na poziomie międzynarodowym czy w innych sferach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem jak wygląda praktyka, tylko ona nie jest tu specjalnie istotna, bo w przypadku prawa międzynarodowego mamy w niej do czynienia z podmiotami politycznymi, grającymi ze sobą w grę o sumie zerowej. A skoro tak, to oczywistym jest, że skuteczność egzekucji tego wytworzonego przez nie prawa, będzie również podporządkowana owej rozgrywce i ich interesom.

      Można natomiast przejawiać uzasadnione mniemanie, iż w przypadku podmiotów grających ze sobą w gry o sumach dodatnich, egzekucja tego prawa będzie o wiele bardziej skuteczna, chociażby dlatego, że stanowi wtedy jedną z usług, jakie będą one sobie świadczyć w ramach owych gier.

      Niesolidni lub najgorzej egzekwujący podobne prawo, mogą być zatem unikani, ostracyzmowani - wraz z daleko posunięto decentralizacją, należy się zresztą spodziewać powrotu do modelu społeczeństwa honoru (o którym też chyba kiedyś pisałeś) i rozbudowanych systemów reputacyjnych, które między poszczególnymi ludźmi mają o wiele większe znaczenie, niż między państwami, co też czyni różnicę.

      Tak, czy owak - wskazując na przykład ONZ, miałem zamiar zademonstrować, że tego rodzaju kontraktarianizm nie jest żadnym rozwiązaniem z zestawu małego utopisty, tylko rzeczywiście może zaistnieć i istnieje, nawet tu i teraz. A to, że nie spełnia czyichś oczekiwań, to już zupełnie inna sprawa.

      "Co ma z tego właściwie wynikać, co chcesz pokazać? Ja twierdzę, że zabijanie ludzi nie przestanie być niemoralne tylko dlatego, że zabójca powie „Ale przecież do niczego się nie zobowiązywałem!”. Z Twojej teorii wynika, że przestanie. Co ma do rzeczy jak działają lub nie działają umowy na poziomie międzynarodowym czy w innych sferach?"

      Ja nie twierdzę, że zabijanie przestanie być kiedykolwiek niemoralne. Twierdzę, że należy sobie po prostu dać spokój z walką z tym, co się uważa za zło, poza swoją domeną lub strefą wpływów, jeżeli miałoby to zainicjować nieuprawnioną grę o sumie zerowej bądź ujemnej, co jest złem większym i znacznie bardziej niebezpiecznym dla ogółu, niż to, że jakiś oryginał ma swój prywatny Mordor czy robi sobie na podwórku "Salo, czyli 120 dni Sodomy".

      To, że okazjonalnie mogą czy nawet będą się pojawiać jacyś socjopaci, uzewnętrzniający swoje chore preferencje moralne, korzystający z tej samej swobody, gwarantowanej im przez własność, tak samo jak całej niesocjopatycznej reszcie, trzeba wliczyć w koszta zabezpieczenia przed gorszą perspektywą (powrotu polityki i nieustannych konfliktów o wartości) i przełknąć. Chcesz walczyć ze złem - czyń to korespondencyjnie, dając dobry przykład do naśladowania. Uważasz, że jesteś dobrym ambasadorem swoich wartości - promuj je swoją postawą. A zło w zachowaniach innych pozostawiaj bez odpowiedzi, jeśli tylko pozostaje poza Twoimi granicami i ich nie narusza; w końcu to ich problem, że są źli, związany z wyborem jakiego dokonali, a nie Twój. Prywatność własności ma tę zaletę, że nie pozwala złu rozlewać się szeroko - może ono co najwyżej stworzyć jakieś swoje skupiska czy inne bastiony, które można łatwo unikać i nie mieć z nimi nic do czynienia. Skoro ktoś wybiera zło, to niech go to zło dotyka. Inni mogą się od niego odsunąć, jak od źródła choroby. Po co zaraz walczyć i podporządkowywać go swoim preferencjom?

      Usuń
    2. Tak, czy owak - wskazując na przykład ONZ, miałem zamiar zademonstrować, że tego rodzaju kontraktarianizm nie jest żadnym rozwiązaniem z zestawu małego utopisty, tylko rzeczywiście może zaistnieć i istnieje, nawet tu i teraz.

      Tego rodzaju “kontraktarianizm” istnieje wyłącznie na zasadzie prawa pięści przykrytego zbiorem martwych przepisów. Rada Bezpieczeństwa ONZ polega na tym, że pięciu największych zbirów przyznało sobie przywilej nieograniczonego wetowania egzekucji prawa, więc prawo to ostatnia rzecz, którą się przejmują w swojej polityce zagranicznej. Jak tu sobie piszemy, Stany otwarcie łamią prawo międzynarodowe m.in. w Jemenie, Pakistanie czy na Kubie, Izrael w Palestynie, w Syrii oczywiście wszyscy po kolei – i jak zwykle nikt nie poniesie żadnej odpowiedzialności.
      Nie mam pojęcia, co w tym atrakcyjnego, odkrywczego czy wyjątkowego. Wiele ludzkich społeczeństw funkcjonowało i funkcjonuje, niestety, w podobny sposób i nie jest to żadną tajemnicą. Nie mam też pojęcia, dlaczego nazwałeś to “przykładem działającej anarchii wytwarzającej swój ład prawny”, dlaczego chciałbyś wprowadzać “taką metodę tworzenia prawa na poziomie jednostek w społeczeństwie” i co to ma wszystko wspólnego z etyką.

      Usuń
    3. "Nie mam pojęcia, co w tym atrakcyjnego, odkrywczego czy wyjątkowego. Wiele ludzkich społeczeństw funkcjonowało i funkcjonuje, niestety, w podobny sposób i nie jest to żadną tajemnicą. Nie mam też pojęcia, dlaczego nazwałeś to “przykładem działającej anarchii wytwarzającej swój ład prawny”, dlaczego chciałbyś wprowadzać “taką metodę tworzenia prawa na poziomie jednostek w społeczeństwie” i co to ma wszystko wspólnego z etyką."

      Dla Ciebie może i nie ma w tym niczego atrakcyjnego - dla mnie jest. Dlaczego chciałbym wprowadzać “taką metodę tworzenia prawa na poziomie jednostek w społeczeństwie”? Chociażby z tego powodu, że w znacząco większym stopniu uwzględniałaby oczekiwania społeczne wobec prawa. Prawo będąc prywatnym, stałoby się wtedy produktem jak każdy inny, za którego wykonanie płaciłoby się komuś lub wykonywało samodzielnie; można byłoby więc je podporządkować swoim preferencjom moralnym, co jest dla mnie akurat najbardziej atrakcyjne, może z tego powodu, iż jestem fundamentalistą, który chciałby aby prawo korespondowało z treścią mojej moralności.

      Dzięki temu, większa liczba ludzi mogłaby dokonać ekspresji swojego światopoglądu, również w jego części moralnej, wprowadzając na własnym terenie prawodawstwo zgodne ze swoimi oczekiwaniami, z karami dostosowanymi do osobistego poczucia sprawiedliwości, wrażliwości czy czegokolwiek innego, czym kierowaliby się przy podejmowaniu decyzji ze sfery etyki. Obecnie ta ekspresja jest w znacznym stopniu ograniczona i taką pozostanie, dopóki istnieć będzie prawo państwowe.

      Niemożność jej dokonywania jest zwyczajnie upokarzającym doświadczeniem: nieważne czy jesteś zwolenniczką swobodnego dostępu do aborcji, którą zwycięska opcja polityczna chce surowo penalizować, zwolennikiem kary śmierci, żyjącym w kraju, gdzie takiej nie ma, czy też kimś, kto nie godzi się, by mu zakazywano i penalizowano handel opium lub palenie nikotyny.

      To, że ludzie różnią się w intuicjach na temat moralności, nie znaczy wcale, że nie można obmyślić ustroju, w którym mieliby szanse te swoje intuicje przetestować w rzeczywistości. Co też byłoby interesującym poligonem doświadczalnym, wykraczającym daleko poza eksperymenty mentalne. Bo które moralności okazałyby się najkorzystniejsze dla swoich nosicieli? Które cieszyłyby się popularnością? Dodatkowo otwierałoby to możliwość ich szybszej selekcji i ewolucji. Więcej zróżnicowania, więcej okazji do nauki, również dla etyków.

      Usuń
    4. Dlaczego chciałbym wprowadzać “taką metodę tworzenia prawa na poziomie jednostek w społeczeństwie”? Chociażby z tego powodu, że w znacząco większym stopniu uwzględniałaby oczekiwania społeczne wobec prawa. Prawo będąc prywatnym, stałoby się

      Ale Twój przykład nie ma nic wspólnego z żadnym działającym prawem, nie mówiąc już o uwzględnianiu oczekiwań społecznych. Z Twojego przykładu wynika, że „taka metoda tworzenia prawa” to po prostu samowola silniejszego plus umowy istniejące tylko na papierze. Zdaje się, że nie o to Ci chodziło.

      Przykład z ONZ miał pokazywać, dlaczego Twoja wizja nie jest utopią, a pokazuje coś dokładnie odwrotnego. Cały pomysł opiera się na naiwnej wierze, że przy olbrzymiej dysproporcji sił silniejsi będą tak po prostu, z dobroci serca, przestrzegać umów zawartych ze słabszymi, albo że nie będą wykorzystywać swojej przewagi do narzucania słabszym krzywdzących umów.
      Jeśli historia czegoś uczy, to tego, że społeczeństwa tak nie działają. Jak wg Tukidydesa powiedzieli Ateńczycy (w Twojej wersji historii wolni od „manii podporządkowania ludzi albo w maszynie wojennej, albo ideologicznej”) Melijczykom niedługo przed tym, jak ich eksterminowali: „Przecież jak wy tak i my wiemy doskonale, że sprawiedliwość w ludzkich stosunkach jest tylko wtedy momentem rozstrzygającym, jeśli po obu stronach równe siły mogą ją zagwarantować; jeśli zaś idzie o zakres możliwości, to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują.”


      Dzięki temu, większa liczba ludzi mogłaby dokonać ekspresji swojego światopoglądu, również w jego części moralnej, wprowadzając na własnym terenie prawodawstwo zgodne ze swoimi oczekiwaniami,

      Większa? Kapitalizm z definicji polega na tym, że istnieje mała grupka posiadaczy, a reszta musi się im wynajmować do pracy. Więc Twoja propozycja to w praktyce wprowadzenie dyktatury posiadaczy. Większość nie będzie miała możliwości ekspresji swojego światopoglądu, bo nie będzie miała żadnego istotnego terytorium, albo będzie miała na tyle mało, że nie będzie to robiło różnicy.

      Pamiętam, że kiedy miałem kilka lat, to uroczyście odłączyłem terytorium swojego pokoju od Polski i ogłosiłem niepodległość. Zbudowałem fortyfikacje z poduszek, wywiesiłem flagę (wzorowaną na fladze Australii, tylko w rogu zamiast brytyjskiej była polska), napisałem konstytucję (wzorowaną na konstytucji PRL, bo żadnej innej nie udało mi się znaleźć na półce) i cieszyłem się ekspresją swojego światopoglądu. Aż przyszła mama i powiedziała, że mam posprzątać, albo nie dostanę podwieczorku. Na tym skończyła się moja wiara w „realny propertarianizm”.

      Usuń
    5. Ale Twój przykład nie ma nic wspólnego z żadnym działającym prawem, nie mówiąc już o uwzględnianiu oczekiwań społecznych. Z Twojego przykładu wynika, że „taka metoda tworzenia prawa” to po prostu samowola silniejszego plus umowy istniejące tylko na papierze. Zdaje się, że nie o to Ci chodziło.

      Nie chodziło mi o DOKŁADNIE to samo, co zresztą wyraźnie zaznaczyłem, wskazując na czym polega różnica w przypadku państw i ludzi. Przeczytaj może jeszcze raz moją wypowiedź.

      Co się tyczy działającego prawa międzynarodowego, które wg Ciebie nie działa - jest na przykład coś takiego jak prawo morza. Naprawdę uważasz, że nikt w praktyce się nim nie kieruje?

      Cały pomysł opiera się na naiwnej wierze, że przy olbrzymiej dysproporcji sił silniejsi będą tak po prostu, z dobroci serca, przestrzegać umów zawartych ze słabszymi, albo że nie będą wykorzystywać swojej przewagi do narzucania słabszym krzywdzących umów.

      Nie z dobroci serca, lecz w obawie przed konkurencją, do której będzie można odejść, gdy przestaną wywiązywać się ze swojej części umowy lub gdy zaczną proponować warunki, jakie nam nie pasują. Nic prostszego, jak tylko odejść ze swoimi pieniędzmi tam, gdzie dostajemy lepsze warunki - bez względu czy to egzekucja prawa, czy jakakolwiek inna usługa. To dziś wielokrotnie skazani jesteśmy na monopolistę terytorialnego - państwo i nie możemy sobie wybrać innej jurysprudencji, pod jaką wolelibyśmy podlegać w ramach swojej własności. Nie możemy bez wyprowadzki oraz emigracji stać się poddanymi królowej angielskiej, przepisując wraz z ziemią na system prawa oferowanego przez UK. A czym operator prawa różni się od operatora telefonii komórkowej albo dostawcy energii? Dlaczego sami nie możemy zostać dla siebie takim dostawcą czy operatorem? Jako ludzie nie jesteśmy w ogóle do takiego wyboru uprawnieni, co działa na naszą niekorzyść - dlaczego?

      Jeśli historia czegoś uczy, to tego, że społeczeństwa tak nie działają. Jak wg Tukidydesa powiedzieli Ateńczycy (w Twojej wersji historii wolni od „manii podporządkowania ludzi albo w maszynie wojennej, albo ideologicznej”) Melijczykom niedługo przed tym, jak ich eksterminowali: „Przecież jak wy tak i my wiemy doskonale, że sprawiedliwość w ludzkich stosunkach jest tylko wtedy momentem rozstrzygającym, jeśli po obu stronach równe siły mogą ją zagwarantować; jeśli zaś idzie o zakres możliwości, to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują.”

      Historia nas uczy, że popełniamy ciągle ten sam błąd, podporządkowując się władzy politycznej oraz uznając jej zwierzchność nad wszelkimi pozostałymi dziedzinami życia, co często kończy się jałowymi konfliktami oraz ofiarami w ludziach. Przypadek Ateńczyków i Melijczyków wpisuje się w tę naukę doskonale. Nic, prócz złej woli, nie przeszkadza spróbować przerwać tego rodzaju błędnego koła, tworząc ustrój społeczny w największym stopniu politykę kastrujący. A o tym, że środki obrony przed politycznymi zbójami będą konieczne, by taki wolnościowy system nie był bezzębny, wiadomo od dawna.

      Ale mamy przecież "Produkcję bezpieczeństwa" ("De la production de la sécurité", 1849) de Molinariego, zapoczątkowującą cały szereg prac poświęconych problemowi zastąpienia najbardziej podstawowej funkcji państwa przez rynek. Niekoniecznie więc jako anarchokapitaliści musimy podzielić melijski los.

      Usuń
    6. Cały pomysł opiera się na naiwnej wierze, że przy olbrzymiej dysproporcji sił silniejsi będą tak po prostu, z dobroci serca, przestrzegać umów zawartych ze słabszymi, albo że nie będą wykorzystywać swojej przewagi do narzucania słabszym krzywdzących umów.

      Nie z dobroci serca, lecz w obawie przed konkurencją, do której będzie można odejść, gdy przestaną wywiązywać się ze swojej części umowy lub gdy zaczną proponować warunki, jakie nam nie pasują. Nic prostszego, jak tylko odejść ze swoimi pieniędzmi tam, gdzie dostajemy lepsze warunki - bez względu czy to egzekucja prawa, czy jakakolwiek inna usługa. To dziś wielokrotnie skazani jesteśmy na monopolistę terytorialnego - państwo i nie możemy sobie wybrać innej jurysprudencji, pod jaką wolelibyśmy podlegać w ramach swojej własności. Nie możemy bez wyprowadzki oraz emigracji stać się poddanymi królowej angielskiej, przepisując wraz z ziemią na system prawa oferowanego przez UK. A czym operator prawa różni się od operatora telefonii komórkowej albo dostawcy energii? Dlaczego sami nie możemy zostać dla siebie takim dostawcą czy operatorem? Jako ludzie nie jesteśmy w ogóle do takiego wyboru uprawnieni, co działa na naszą niekorzyść - dlaczego?

      Jeśli historia czegoś uczy, to tego, że społeczeństwa tak nie działają. Jak wg Tukidydesa powiedzieli Ateńczycy (w Twojej wersji historii wolni od „manii podporządkowania ludzi albo w maszynie wojennej, albo ideologicznej”) Melijczykom niedługo przed tym, jak ich eksterminowali: „Przecież jak wy tak i my wiemy doskonale, że sprawiedliwość w ludzkich stosunkach jest tylko wtedy momentem rozstrzygającym, jeśli po obu stronach równe siły mogą ją zagwarantować; jeśli zaś idzie o zakres możliwości, to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują.”

      Historia nas uczy, że popełniamy ciągle ten sam błąd, podporządkowując się władzy politycznej oraz uznając jej zwierzchność nad wszelkimi pozostałymi dziedzinami życia, co często kończy się jałowymi konfliktami oraz ofiarami w ludziach. Przypadek Ateńczyków i Melijczyków wpisuje się w tę naukę doskonale. Nic, prócz złej woli, nie przeszkadza spróbować przerwać tego rodzaju błędnego koła, tworząc ustrój społeczny w największym stopniu politykę kastrujący. A o tym, że środki obrony przed politycznymi zbójami będą konieczne, by taki wolnościowy system nie był bezzębny, wiadomo od dawna.

      Ale mamy przecież "Produkcję bezpieczeństwa" ("De la production de la sécurité", 1849) de Molinariego, zapoczątkowującą cały szereg prac poświęconych problemowi zastąpienia najbardziej podstawowej funkcji państwa przez rynek. Niekoniecznie więc jako anarchokapitaliści musimy podzielić melijski los.

      Większa? Kapitalizm z definicji polega na tym, że istnieje mała grupka posiadaczy, a reszta musi się im wynajmować do pracy.

      Kapitalizm z definicji polega na prywatnych środkach produkcji, swobodzie zawierania umów i wolnej konkurencji. Definicja nie określa liczebności grupki posiadaczy. Dla niej jest to obojętne, bo bez względu na to, czy posiadaczy będziemy mieli wielu czy niewielu i tak będziemy mieli do czynienia z kapitalizmem - to jest dość szerokie pojęcie.

      Natomiast co do samej liczebności posiadaczy, to nic nie redukuje jej tak jak konsolidacja władzy politycznej - stąd się bierze na przykład korporatyzm z jego przywilejami oraz koncesjami; współczesna forma feudalizmu z jego manufakturami i systemem cechowym. Czyli coś, co przecież pierwotnie kapitalizm zakończył. Ale to znowu można podziękować za to siłom politycznym, które psują nam kapitalizm, pozbawiając go cechy wolnorynkowości.

      Usuń
    7. Więc Twoja propozycja to w praktyce wprowadzenie dyktatury posiadaczy. Większość nie będzie miała możliwości ekspresji swojego światopoglądu, bo nie będzie miała żadnego istotnego terytorium, albo będzie miała na tyle mało, że nie będzie to robiło różnicy.

      Zawsze będzie to robiło różnicę - zwłaszcza dla jakości prawa - nawet gdyby wszyscy się uparli mieszkać w kawalerkach albo w schowkach na miotły pod schodami. Tu akurat wielkość nie ma specjalnie znaczenia, jeżeli ludzie są zdecydowani, by oczekiwać respektowania własnej suwerenności, tym bardziej w takiej dziedzinie jaką jest prawodawstwo.

      Pamiętam, że kiedy miałem kilka lat, to uroczyście odłączyłem terytorium swojego pokoju od Polski i ogłosiłem niepodległość. Zbudowałem fortyfikacje z poduszek, wywiesiłem flagę (wzorowaną na fladze Australii, tylko w rogu zamiast brytyjskiej była polska), napisałem konstytucję (wzorowaną na konstytucji PRL, bo żadnej innej nie udało mi się znaleźć na półce) i cieszyłem się ekspresją swojego światopoglądu. Aż przyszła mama i powiedziała, że mam posprzątać, albo nie dostanę podwieczorku. Na tym skończyła się moja wiara w „realny propertarianizm”.

      Piękna sprawa - widzisz, jaki byłeś kiedyś obiecujący? A tak na serio, to akurat wychowanie stanowi chyba największy problem dla perspektyw propertariańskich. I to nawet nie z powodu rodziców, którzy dla swoich dzieci chcą jak najlepiej. Chodzi zwłaszcza o obowiązek i przymus szkolny, konformizujący ludzi, często zresztą generując resentymenty wobec kapitalizmu. Bardzo zrozumiałe, bo sposób nauczania znany ze szkoły nie dość, że nie uczy radzenia sobie w jego warunkach, to jeszcze kastruje te umiejętności i postawy, które są w nim najbardziej użyteczne: inwencję, kreatywność, pomysł na siebie, umiejętność określania celów oraz znajdowania środków. Szkoła stara się formować odtwórczych nieudaczników, wykonujących polecenia zwierzchnika podporządkowanego w dodatku obowiązkowemu programowi, nawet w materii tak delikatnej jak zdobywanie wiedzy. Ludzie wykonują te wszystkie polecenia, wkuwają co im się zada, ale nie uczą się samodzielnie oceniać, jaka wiedza mogłaby im się przydać, do osiągnięcia jakiegoś celu, nie uczą się jej poszukiwać, nie uczą się samego uczenia a bez tego trudno o jakąkolwiek samodzielność. Szkoła po gombrowiczowsku upupia.

      Ja się krytykom kapitalizmu nie dziwię: naprawdę trudno lubić ustrój, do życia w jakim nigdy nie zostało się przysposobionym. Poniekąd to przerażające, bo szkoła przygotowuje tylko do życia na uczelni, w korporacji czy w więzieniu, może jeszcze w wojsku, ale w zasadzie nigdzie indziej. A przez jej reżim i to na ogół kilkunastoletni, przechodzą wszyscy; nie tylko nauczyciele akademiccy, korpoludki, żołnierze i przyszli więźniowie. No i w dorosłość wychodzą przez niego wykastrowani a niektórzy nawet bezradni. Na ogół zresztą większość nie przyzna, że edukację jaką otrzymali, mogą uznać za bezużyteczną a nawet szkodliwą, tylko mają pretensję do kapitalizmu, z jakim muszą sobie radzić nieprzygotowani, nieodpowiednio wykorzystawszy czas dzieciństwa. Ucząc się życia w warunkach, które będą diametralnie różnić się od tych, w jakie rzeczywiście przyjdzie im trafić. Ta nieodpowiedniość powoduje zresztą pewnie tyle psychoz.

      Z zaciekawieniem będę obserwował jak produkty edukacji narodowej zmierzą się z nadciągającym technologicznym bezrobociem, kiedy większość odtwórczych zajęć zostanie powierzona maszynom. To będzie dopiero humanitarna masakra. Niech tylko później jej ofiary podziękują egalitarnym ujednolicaczom swoich umysłów - najlepiej sznurem.

      Usuń
    8. Tak czy owak, nie dziwię się niechęci wobec kapitalizmu, a tym bardziej wobec jego najczystszej postaci, jaką jest anarchokapitalizm. Ale bądźmy poważni - problem wcale nie tkwi w kapitalizmie, tylko w naszym wychowaniu, które jest z nim całkowicie niekompatybilne. Gdyby kultura i humanistyka były sensowniejsze, tj. zamiast walczyć o niestworzone, lewicowe utopie, uczyły mierzyć się z wyzwaniami kapitalistycznej codzienności, oswajając ją przy tym, to ludziom żyłoby się znacznie lepiej. Teraz uciekają się w tani ideologiczny eskapizm.

      To zresztą nienormalne, gdy żyje się w otoczeniu kultury wiecznie gryzącej się z istniejącym ustrojem ekonomicznym - powinna go przecież afirmować. Jednak ja nie znam żadnego wielkiego dzieła artystycznego, które byłoby przy okazji pro-kapitalistycznym panegirykiem. Ani jednego! A to jest już zdecydowanie podejrzane i świadczy o tym, że kultura tej cywilizacji uderza w jej podstawę, co jest daremnym i destruktywnym.

      Według mnie, kapitalizm należy zacząć sakralizować a wtedy dojdzie się i do anarchokapitalizmu. Religia zawsze jest rdzeniem kultury, często też nośnikiem cywilizacji, która się wokół niej układa. Najwyższa pora na całkowicie wolnorynkową, czyli też bezpaństwową cywilizację.

      Usuń
    9. Dobra, dosyć tego. Jesteś jak hydra lernejska, co odniosę się do jednego z Twoich nonsensów, to w jego miejsce natychmiast pojawia się dziesięć kolejnych. Nie mam do tego zdrowia. Ja ładnie proszę, żebyś popracował nad zwięzłością wypowiedzi i spróbował trzymać się tematu, a Ty w odpowiedzi m. in. snujesz mi jakieś spekulacje na temat obowiązku szkolnego i dzielisz się swoją tęsknotą za wielkim panegirykiem prokapitalistycznym. Dalszą część swojego manifestu proszę już ogłaszać na swoim blogu.

      Usuń
  9. OK, część zarzutów jest zrozumiała, więc odniosę się z następującym sprostowaniem. Zacznę od końca, bo w ten sposób będzie mniej wyjaśniania i tłumaczenia.

    "Twierdzisz, że spory między różnymi systemami etycznymi są nierozwiązywalne, w związku z czym powinniśmy przyjąć Twój „wolnościowy” metasystem, by tymi sporami „zarządzać”. Ale dlaczego mamy przyjąć akurat Twój metatsystem, a nie jakiś inny? Skoro spory między systemami są nierozwiązywalne, to dlaczego i w jaki sposób rozwiązywalne są spory między metasystemami? Piszesz, że Twój jest „neutralny aksjologicznie”, ale to co piszesz później o „uprawnionej kontroli nad zasobami”, albo o „transferze uprawnień” pokazuje, jak bardzo neutralny nie jest."

    Główne społeczne interakcje ludzi i ich społeczeństw możemy sprowadzić do trzech zasadniczych rodzajów gier o różnych sumach. O sumie dodatniej - dobrowolny, leseferystyczny handel. O sumie zerowej - polityka. O sumie ujemnej - wojna. Dla każdej z tych działalności możemy wytyczyć odpowiedni zestaw reguł, swoisty etos, którego znajomość i przestrzeganie - nawet jeśli nie będą gwarantowały pewnego sukcesu - powodować będzie zwiększenie skuteczności działania a przez to szans na zwycięstwo w danej dziedzinie: w biznesie, w polityce, w wojsku.

    Reguły tych gier są niezmienne, o czym pośrednio może świadczyć nieśmiertelność podręczników, zarówno sztuki wojennej Sun Tzu czy Clausewitza, jak i polityki - np: "Traktat o władzy" De Jouvenela czy prac Machiavelliego. One mimo upływu czasu wciąż spokojnie się bronią - owszem, powierzchownie mogą trącić myszką, zwłaszcza w miejscach opisujących szczegółowo metody związane ze specyfiką danej epoki, w jakiej powstały (ustrój, uzbrojenie wpływające na sposób walki), ale gdy odnoszą się do czysto konceptualnego określenia, czym w zasadzie jest wojna lub polityka, tam gdzie w punkt trafiają ich immanentne właściwości, udzielając ogólnych rad - tam są w zasadzie nieśmiertelne w swej słuszności - zarówno przy diagnozowaniu, jak i prezentowaniu koniecznych, wynikających z tego implikacji. Bo polityka, wojna czy handel, bez względu na epoki historyczne pozostaną wciąż tym, czym były i są. Ich właściwości się nie zmienią. Handel pozostanie grą o sumie dodatniej, polityka - zerowej, wojna - ujemnej.

    Do czego zmierzam? Otóż, skoro każda z wyżej wymienionych działalności jest w najogólniejszym kształcie niezmienna i zawsze podlega identycznej, charakterystycznej dla siebie dynamice, ograniczeniom i środkom, to podobnie nie ulegną zmianie również skutki płynące z implementacji takich gier dla całych społeczeństw. Wiedząc, że wojna jest i zawsze pozostanie grą o sumie ujemnej, nie można liczyć na to, że być może następny konflikt zbrojny poprawi sytuację międzynarodową [kolejna walka z terroryzmem, anyone?]. Zdając sobie sprawę z tego, iż polityka jest grą o sumie zerowej, nie można spodziewać się zaistnienia możliwości pozwalającej na ulepszenie społeczeństwa za pośrednictwem działań politycznych, odpowiednio jakoś go zastymulować, by sprawić, że jako całość się rozwinie, rozkwitając. Wszak to mrzonka przecząca sumozerowości.

    Oczywiście, zawsze znajdą się tacy, którzy będą nas przekonywać - albo, że wojny mają swoje plusy albo pełnią w inny sposób jakąś pozytywną rolę [nawiązując po prostu w ten czy inny sposób do metafory zbitej szyby], czy też będą namawiać nas do poparcia albo przyłączenia się do jakiegokolwiek ruchu politycznego (rzekomo mającego polepszyć ogólną sytuację w kraju). Tyle tylko, że jeśli ktoś jest skłonny im wierzyć lub sądzi, że akurat tym razem skutki będą wyjątkowo zgodne z ich obietnicami - to cóż... równie dobrze można byłoby go wysłać na poszukiwania żonatego kawalera niepokalanie poczynającego swe potomstwo 31 lutego...

    OdpowiedzUsuń
  10. Rzecz jasna, znajdziemy poszczególne jednostki a nawet całe grupy, które mogą być beneficjentami polityki bądź wojny - one mogą starać się mamić nas sugestią, że ich sukces jest sukcesem nas wszystkich i dowodem, że polityka lub wojna przynoszą ogólne korzyści, ale ujmując społeczeństwo holistycznie i rozumiejąc istotę każdego rodzaju tych gier, wiemy że tak nie jest i być nie może. Bo gry o sumie zerowej i ujemnej globalnie nie mogą dawać żadnych korzyści - inaczej nie byłyby grami o takich sumach.

    Stety czy niestety, jedyną społeczną instancją, która może przynieść ogółowi korzyści brutto jest ten straszny, dziki, wolnorynkowy kapitalizm. Dobrowolna, niekontrolowana przez żadną trzecią stronę, która mogłaby ją zakłócić, spowolnić lub uniemożliwić, wymiana. Bo tylko handel spośród tych trzech działalności służących do zaspokajania swoich potrzeb, jest grą o sumie dodatniej - ot, immanentnie, z samej swojej natury. Polityka w stosunku do niego jest hamulcem, a wojna wręcz biegiem wstecznym.

    Społeczna dominacja gier o sumie zerowej nad grami o sumie dodatniej musi kończyć się barbarzyństwem, w tej czy innej postaci, bo implikuje to sama logika gier o sumach zerowych. Jeżeli moje zwycięstwo musi zostać okupione cudzą porażką, to niech was wszystkich szlag trafi, bo stoicie mi przeszkodą na drodze do realizacji moich celów. A jeżeli tak, to jestem zmuszony skrycie lub otwarcie podmywać wasze wpływy, osłabiać wasze pozycje, nie pozwalając byście uczynili tak ze mną. Czy wzajemne nastawienie na destrukcję i uniemożliwienie zaspokajania swoich potrzeb, może ogółowi przynieść jakieś profity? Nie. A to jest właśnie język polityczności. Zupełnie jałowy język.

    Wyjaśnia to zresztą w najprostszy sposób, dlaczego społeczeństwa, w których środki polityczne czy wojenne dominują nad ekonomicznymi, nie wnoszą specjalnie wielkiego wkładu cywilizacyjnego i generalnie ludziom źle się w nich żyje lub wręcz umiera. Co komu po Spartach, (narodowo) socjalistycznych Niemczech, Enerdówkach, Związkach Radzieckich, Wenezuelach czy Koreach Północnych? To wszystko były i są socjologiczne śmieci, potworki władzy uwłaczające ludzkiej godności, stanowiące zagrożenie nie tylko dla innych populacji, ale też własnych "obywateli", którzy muszą lub musieli się tam bez wielu rzeczy obywać, zanim poszli do piachu czy czasem zostali do niego posłani przez swoich panów.

    Jeśli zestawimy je z nacjami o tożsamościach mniej politycznych a bardziej handlowych - Fenicją, Kartaginą, Atenami, Koryntem, średniowieczną Brugią, renesansowymi miastami włoskimi, takimi jak Wenecja czy Florencja, Ligą Hanzeatycką czy późniejszym Królestwem Niderlandów, a na dzisiejszej Szwajcarii skończyszy, nie tylko poziom życia, ale twórczy wkład w kulturę, naukę i ogólne wyrafinowanie, to wypadną ogólnie lepiej od swoich upolitycznionych odpowiedników. Bo huby handlowe służą do robienia kasy na istniejących potrzebach społeczeństw, takich jakie one w tych społeczeństwach są, a nie zaspokajaniu wydumanych ambicji rządzących z ich ideologicznymi quirkami i manią podporządkowania ludzi albo w maszynie wojennej, albo ideologicznej - bez względu na to, jaka by ona nie była. W hubach handlowych znajdują się kumaci ludzie, którzy nie biorą chętnie udziału w grach o sumach zerowych i ujemnych, właśnie dlatego, że są kumaci.

    Prawdę powiedziawszy, ja nawet nie wiem, kto jest dziś prezydentem Szwajcarii, ani kto był nim poprzednio - prezydentów Szwajcarii nigdy nie ma w żadnych wiadomościach, w przeciwieństwie do Putinów, Obam, kanclerz Merkel oraz innych ludzi prowadzących aktywną politykę, machających szabelką i podporządkowujących społeczeństwa swoim środkom politycznym. Dlatego ta Helwecja stanowi dobre miejsce do pracy lub lokowania oszczędności - właśnie ze względu, że polityka ma tam stosunkowo mniej do gadania, niż gdziekolwiek indziej.

    OdpowiedzUsuń
  11. Spory między różnymi systemami etycznymi są nierozwiązywalne, bo ludzie w detalach intuicji moralnych się różnią. Z grubsza zakaz zabijania jest uniwersalny, ale nigdy nie dogadamy się, co do tego, czy ma on być rzeczywiście absolutny i nienaruszalny, a jeśli nie, to jaka powinna być lista wyjątków, dopuszczających zabijanie. Czy powodując czyjąś śmierć w samoobronie, powinniśmy być karani? Jedni powiedzą, że tak, inni - nie. I mogą się o to spierać do końca świata, argumentując za lub przeciw na tysiące sposobów. Spierając się w zasadzie tylko o swoje preferencje.

    Generalnie jednak możliwe jest poszukiwanie porozumienia na zasadzie "every reasonable person/man". Jeżeli przedstawi się komuś jasno powyższą argumentację przeciw polityczności w życiu społecznym i ten ktoś będzie w stanie przyznać, że ogólnie ludzie nie mają preferencji być cudzym mięsem armatnim, podporządkowywać się ideom, z którymi się nie zgadzają, tylko dlatego, że są w mniejszości lub przegrali wybory albo finansować czegoś, co stoi w sprzeczności z ich systemem wartości - to mamy solidną podstawę do konwersji.

    "Any reasonable person" powiedziałaby, że skoro różnice w postrzeganiu moralności i etyki są nieusuwalne, to tym bardziej nie ma sensu szczuć różniących się ludzi przeciw sobie w grze o sumie zerowej, która wywoła w nich tylko większą nienawiść do siebie, jeśli zostaną podporządkowani w postawie, z jaką się głęboko nie zgadzają. Bo żadna "reasonable person" nie dąży do wywoływania między ludźmi jałowych konfliktów. Od tego są politycy, podgrzewający dla swych korzyści nastroje społeczne, tak jak zresztą stało się ostatnio w Polsce.

    Prosto więc taką osobę - która przetrawiła już prawdę o trzech rodzajach gier - przekonać do jakiejś formy anarchokapitalizmu, który za cel stawia sobie nic innego jak tylko podporządkowanie wszystkich możliwych gier, tej o sumie dodatniej, która jest dla ogółu najbardziej korzystna. A jak zamierza to uczynić? Eliminując tzw. sferę publiczną, która jako przestrzeń wspólna otwiera potencjał dla zarzewia konfliktu: polityki. Jeżeli istnieje jakaś

    Stąd bierze się rozwiązanie problemu przez "prywatyzację wszystkiego" i przejęcie przez rynek wszelkich funkcji państwa - stanowi to najbardziej kompleksową metodę eliminacji niechcianych gier o nieodpowiednich sumach, angażujących tych, co sobie akurat tego nie życzą. A jeśli nie całkowitej eliminacji, to przynajmniej ich okiełznania i podporządkowania handlowi, własności - czy najogólniej kontraktarianizmowi zapewniającemu dominację powyższych instytucji w życiu społecznym.

    W anarchokapitalizmie, jeśli istnieje w ogóle jakaś polityczność, jest już zawarta w środkach ekonomicznych i nie wolno jej poza nie wykroczyć, rozlewając się po jakiejś sferze publicznej. Inaczej traktowana jest jako uzurpacja.

    Na zaistnienie sfery publicznej, poza taką, która zawierałaby uzgodnienie owego kontraktarianizmu, nie można sobie pozwolić, gdyż z miejsca wywołałaby spór o to, czyje wartości powinny być w niej realizowane, czyli otwierałaby drogę polityczności, mijając się z ogólnym celem doktryny.

    Oczywiście - "any resonable person" mogłaby jeszcze mieć wątpliwości, czy anarchokapitalizm nie jest niemożliwą do realizacji, niestabliną utopią. Ale przywołując strategię legalisty (jednej ze strategii stabilnych ewolucyjnie), można uzasadnić, że własnościowy ład może spokojnie zaistnieć bez władzy państwa. De facto, anarchokapitalizm jest po prostu doktrynalnym ujęciem tej strategii, racjonalizacją z potencjałem do tworzenia filozoficznych uzasadnień, czyli czymś co przydaje się w kulturze i werbalnej wymianie myśli. Zwierzętom zalet terytorializmu wyjaśniać nie trzeba - ludzie bywają pod tym względem bardziej oporni.

    OdpowiedzUsuń
  12. Jeżeli jesteś w stanie wznieść się poza osobiste preferencje i swój imperatyw kontroli oraz masz na tyle empatii, by zrozumieć, że ja mogę ich nie podzielać a nawet nie lubić i zamierzam żyć według swoich intuicji, to kończy się całe ciśnienie na wzajemne podporządkowywanie i rozpoczyna szanowanie cudzej autonomii. A to jest kluczem do bezkonfliktowego życia wśród innych.

    A co to ma do etyki? Ano tylko tyle, że spora część tradycji etycznych powstaje w taki sposób, że układa się wokół poszczególnych założeń, rozstrzygnięć [sentymentalizm Hume'a a intuicjonizm] lub jakichś centralnych pojęć: (obowiązku, użyteczności, cnoty). I o ile, poznawczo spory różnych stanowisk filozoficznych są ciekawe, o tyle bardzo często ludzie, biorący w nich udział po wybranej przez siebie stronie, tracą ogólną perspektywę ("big picture") i przeceniają faktyczne znaczenie swoich pozycji a zwłaszcza ich potencjału normatywnego i realnego znaczenia dla żywych społeczeństw. W efekcie, może to powodować spory o marginalne kwestie i ślepotę na zło w najmniej dyskusyjnej postaci. Jeżeli bowiem można wyeliminować główne źródło społecznego zła, odpowiadające chociażby za wszelkie ludobójstwa i masowy rozlew krwi w historii ludzkości, to naprawdę mniejsze znaczenie ma spór o charakter moralności. Etyki w sporze prywatnego z publicznym i dobrowolnego z przymusowym nie są neutralnymi obserwatorami - część z nich stoi po jednej stronie (lub ku niej się skłania), część po drugiej.

    Tak było w przypadku niektórych podanych przez Ciebie rozstrzygnięć w przykładach ze skrzypkiem i Fondą - stąd taka moja reakcja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To, co napisałeś powyżej wydaje mi się w większej części zbiorem pomylonych analogii, błędów kategorialnych, skandalicznych uproszczeń, non sequiturów, błędów historycznych, niczym niepopartych założeń na temat ludzkiej psychologii... obawiam się, że nie mam teraz czasu tego wszystkiego rozplątywać. Odniosę się tylko krótko do Twojego rozumienia teorii w etyce. Z jednej strony twierdzisz, że sprów między teoriami etycznymi nie da się rozwiązać, że jedni wolą konsekwencjalizm, a inni deontologię tak jak jedni wolą pomidorową, a inni grzybową. A z drugiej próbujesz sprzedać swoją własną wersję deontologii z prawami moralnymi sprowadzonymi do praw własności, które biorą swoją moc z dość dosłownie rozumianego kontraktu. To jak to jest, wyższości deontologii nad konsekwencjalizmem nie da się uzasadnić, chyba że jest to Twoja deontologia, wtedy można? Proponujesz cały zestaw bardzo śmiałych założeń na temat tego, kto co może posiadać, jakie może na swoim poletku ustanawiać reguły, jak może własność transferować itd. Nie widzę dla tych założeń krztyny dobrego uzasadnienia w Twoich komentarzach.

      Usuń
    2. "To, co napisałeś powyżej wydaje mi się w większej części zbiorem pomylonych analogii, błędów kategorialnych, skandalicznych uproszczeń, non sequiturów, błędów historycznych, niczym niepopartych założeń na temat ludzkiej psychologii... obawiam się, że nie mam teraz czasu tego wszystkiego rozplątywać."

      Jasne, już coś takiego kiedyś słyszałem... [http://utilitymon.blogspot.com/2011/10/co-jest-nie-tak-z-kapitalizmem.html?showComment=1404957196099#c869855877216310401] Jeżeli nie masz zamiaru w ogóle mi odpowiadać, to po prostu jasno to zadeklaruj, żebym nie czekał na odzew, którego mimo mglistych zapowiedzi ostatecznie się nie doczekam.

      "Z jednej strony twierdzisz, że sprów między teoriami etycznymi nie da się rozwiązać, że jedni wolą konsekwencjalizm, a inni deontologię tak jak jedni wolą pomidorową, a inni grzybową. A z drugiej próbujesz sprzedać swoją własną wersję deontologii z prawami moralnymi sprowadzonymi do praw własności, które biorą swoją moc z dość dosłownie rozumianego kontraktu. To jak to jest, wyższości deontologii nad konsekwencjalizmem nie da się uzasadnić, chyba że jest to Twoja deontologia, wtedy można?"

      Sporów między teoriami etycznymi nie da się rozwiązać, ale z całą pewnością można rozwiązywać spory między ich zwolennikami - tyle, że aby uczynić to bezstronnie, należy od ich stanowisk abstrahować, znajdując rozwiązania poza etyką, o jaką się sprzeczają, chociażby na poziomie konwencji. Można zorganizować sąd boży (niech konsekwencjalista walczy z deontologiem, a kto wygra, tego etykę będziemy stosować), rzucić monetą, zagrać w marynarza albo zdecydować się na terytorializm.

      W zasadzie spory religijne są bardzo podobne do tych etycznych - też łatwo o demonizację kogoś, kto się nie zgadza z ważną dla nas intuicją. Wojen w Cesarstwie Niemieckim nie powstrzymałaby żadna rozstrzygająca debata teologiczna między katolikami a protestantami, bo to najprawdopodobniej doprowadziłoby tylko do zaostrzenia konfliktu i przeniesienia go na poziom intelektualny - powstrzymała go tu wspomniana parę razy reguła odnosząca się do terytorialnego panowania. Skutecznie. Też na poziomie konwencjonalnym.

      Usuń
    3. Zresztą moje stanowisko jest dość proste. Uważam, że zarówno intuicje moralne jak i całe etyki wyprowadzane przez filozofów stanowią coś, co można po dawkinsowsku uznać za fenotyp rozszerzony. Bobry budują tamy, a ludzie budują swoje etyki normatywne. Osobiście skłaniam się ku deontologiom, najwyraźniej również z powodu mojej budowy wewnętrznej (umysłu), zatem w takiej, naturalnej dla siebie formie będę przedstawiał swoje propozycje (odwołując się na przykład do teorii umowy społecznej).

      Wiem jednak, że nawet treść deontologii można odwzorowywać w pewnej formie konsekwencjalizmu (o ile dobrze pamiętam, coś takiego umożliwia pryncypialny konsekwencjalizm reguł, ale o tej porze ręki sobie za to nie dam uciąć), więc nawet konsekwencjalista może sobie przekonwertować to, co opisuję do strawnej dla siebie postaci. Nie będę miał mu tego za złe, o ile zachowa podstawowy pragmatyczny sens tego stanowiska i utrzyma jego charakterystyczne cechy, takie jak chociażby terytorialność.

      Nie widzę zresztą przeszkód, aby konsekwencjalista sam się przekonał, dokonując w swoim rachunku porównania, ile dobra można byłoby zyskać, gdyby umożliwić każdemu praktykowania i egzekwowania od innych wyznawanej przez siebie, natywnej moralności w ramach swojej własności, usuwając tym samym konflikt w sferze publicznej i zło z nim związane, przenoszące się na wszystkich. To znaczy, widzę przeszkody - dlatego właśnie jestem deontologiem, ale konsekwencjalista powinien sobie z nimi poradzić, skoro w ogóle w ten swój konsekwencjalizm wierzy.

      Libertarianizm po swojej deontologicznej odmianie zyskał tę konsekwencjalistyczną (reprezentowaną chociażby przez Davida D. Friedmana, zob. "The Machinery of Freedom"), więc nie widzę powodów, by jacyś inni konsekwencjaliści nie mogli zaadaptować sobie po swojemu bliźniaczo podobnego propertarianizmu. Konsekwencjalizmów, podobnie zresztą jak deontologii, jak psów.

      "Proponujesz cały zestaw bardzo śmiałych założeń na temat tego, kto co może posiadać, jakie może na swoim poletku ustanawiać reguły, jak może własność transferować itd. Nie widzę dla tych założeń krztyny dobrego uzasadnienia w Twoich komentarzach."

      Ależ proszę bardzo - ale podaj mi najpierw swoje kryteria dobrego uzasadnienia, to postaram się je zaspokoić. Na razie nie wiem, czego dokładnie oczekujesz.

      Usuń
    4. Jasne, już coś takiego kiedyś słyszałem... [http://utilitymon.blogspot.com/2011/10/co-jest-nie-tak-z-kapitalizmem.html?showComment=1404957196099#c869855877216310401] Jeżeli nie masz zamiaru w ogóle mi odpowiadać, to po prostu jasno to zadeklaruj, żebym nie czekał na odzew, którego mimo mglistych zapowiedzi ostatecznie się nie doczekam.

      Wybacz, mam brzydką skłonność do odkładania odpowiedzi w nieskończoność. A do odpowiadania Tobie wyjątkowo ciężko mi się zmusić, bo masz tendencję do wyjątkowo rozwlekłego wypowiadania się i nietrzymania się tematu. W każdej swojej odpowiedzi wprowadzasz tysiąc nowych wątków, a to, co piszesz w każdym z nich, wydaje mi się fundamentalnie pomylone.
      Ale dobrze, poniżej kilka przykładów (tylko kilka) tego, co nazwałem „zbiorem pomylonych analogii, błędów kategorialnych, skandalicznych uproszczeń, non sequiturów, błędów historycznych, niczym niepopartych założeń na temat ludzkiej psychologii...”




      Główne społeczne interakcje ludzi i ich społeczeństw możemy sprowadzić do trzech zasadniczych rodzajów gier o różnych sumach. O sumie dodatniej - dobrowolny, leseferystyczny handel. O sumie zerowej - polityka. O sumie ujemnej - wojna.

      Ta metafora wydaje mi się całkowicie poroniona. Czym ma być zysk w każdej z tych dziedzin, w jakich jednostkach się go mierzy? Skąd wiadomo ile czego jest na początku, a ile na końcu? I co to w ogóle za kuriozalne przeciwstawienie: polityka vs handel vs wojna? To trochę tak, jakby porównywać ze sobą jedzenie, pizzę i dostawcę pizzy.
      Z tą sumą dodatnią robisz zdaje się odniesienie do popularnego mitu, wg którego nieograniczona rynkowa konkurencja między prywantymi podmiotami powoduje, że nikt nie traci, a wszyscy zyskują. O tym, dlaczego to nieprawda, pisałem tutaj.

      Wyjaśnia to zresztą w najprostszy sposób, dlaczego społeczeństwa, w których środki polityczne czy wojenne dominują nad ekonomicznymi

      Jak wyżej – przeciwstawianie sobie handlu i polityki to porównywanie jabłek z gruszkami. Nie da się tego oddzielić w taki sposób, w jaki proponujesz. Jeśli przyjrzysz się któremukolwiek ze swoich własnych przykładów, to zauważysz, że za każdym sukcesem ekonomicznym danego społeczeństwa stoją bardzo aktywni politycy, ich bardzo ambitne przedsięwzięcia i ich bardzo potężne armie, w ten czy inny sposób narzucający innym warunki wymiany handlowej, najczęściej nie mające nic wspólnego z dobrowolną wymianą prywatnych dóbr. A potem często tworzy się legendy o „triumfie wolnego handlu”. Polecam np. książkę Ha-Joon Changa na ten temat, wyszła nawet niedawno po polsku.

      prezydentów Szwajcarii nigdy nie ma w żadnych wiadomościach, w przeciwieństwie do Putinów, Obam, kanclerz Merkel oraz innych ludzi prowadzących aktywną politykę, machających szabelką i podporządkowujących społeczeństwa swoim środkom politycznym

      Szwajcarski system ekonomiczny nie przetrwałby pięciu minut, gdyby Obama i Merkel nie machali szabelką i nie podporządkowywali społeczeństw. Tamtejsza gospodarka jest całkowicie uzależniona m. in. od wymuszania półniewolniczej pracy w Bangladeszach i Indonezjach, od dotowania banksterów pieniędzmi podatników, czy od różnych oligarchów, tyranów i zbrodniarzy piorących tam swoje miliardy. Serio, nie da się zrozumieć sukcesu ekonomicznego żadnego pańtwa, zwłaszcza dzisiaj, bez patrzenia na kontekst światowej polityki.

      Usuń
    5. Ta metafora wydaje mi się całkowicie poroniona.

      To nie jest żadna metafora, lecz całkiem dosłowne przyporządkowanie poszczególnych typów ludzkiego działania do takich czy innych gier.

      Czym ma być zysk w każdej z tych dziedzin, w jakich jednostkach się go mierzy?

      Jeżeli jesteś zainteresowany odpowiedziami na ten temat, proponuję wyjść z domu i spotkać się z ludźmi zajmującymi się wspomnianymi dziedzinami. Zapytaj o to, co jest korzyścią dla kupca, polityka i żołnierza. Jeżeli nie masz czasu, możesz również zajrzeć do pracy Mirosława Sułka - "Trzy działy prakseologii". (http://mises.pl/wp-content/uploads/2008/06/sulek_trzy-dzialy-prakseologii_1.pdf)

      Kwestia miary jest drugorzędną. W przypadku handlu, po wynalezieniu pieniądza, jednostka miary zysku jest dość banalna. Ciekawsza w przypadku barteru. Zyskiem w polityce jest marginalizacja pozycji swoich przeciwników a w wojnie - osiąganie celów swojej kampanii przy jednoczesnym uniemożliwieniu tego samego przeciwnikowi. Czy można stworzyć dla wysiłku wojskowego czy politycznego jakąś jednostkę miary? Nie wiem - zniszczone u przeciwnika fantazje o swej wielkości na godzinę? Jaka jest jednostka miary złamania czyjegoś oporu czy narastającego sfrustrowania?

      I co to w ogóle za kuriozalne przeciwstawienie: polityka vs handel vs wojna? To trochę tak, jakby porównywać ze sobą jedzenie, pizzę i dostawcę pizzy.

      Co w uznaniu tego, że polityka, wojna i handel nie są tożsame i każde z nich opiera się na zupełnie innego rodzaju ekonomice, etyce i stawianiu zupełnie innego rodzaju celów, jest takiego kuriozalnego?

      Nie, to zupełnie nie tak, jakby porównywać ze sobą jedzenia (czynności fizjologicznej/działania), pizzy (produktu żywnościowego) i dostawcy pizzy (dystrybutora produktu). Handlowanie, politykowanie i walczenie wszystkie bez wyjątku są działaniami - w tym wypadku zatem nie ma mowy o podobnym błędzie przesunięcia kategorialnego. Sam natomiast popełniasz taki błąd w swojej analogii a następnie imputujesz, że z racji porównania, ja też go popełniam. Nie jest przecież prawdą. Czy to uczciwe podejście?

      Jeżeli już, mogłeś je porównać do wymiany opony, robienia kupy i malowania obrazu. Problem tylko w tym, że wszystkie powyższe działania nie muszą i na ogół nie angażują bezpośrednio innych ludzi. Handel, polityka i wojna - z konieczności to czynią. Robią to w znacząco odmienny sposób i efekty również są bardzo zróżnicowane. Pytanie więc, w jakiego rodzaju interakcje preferujesz wiązać się ze swoimi bliźnimi?

      Z tą sumą dodatnią robisz zdaje się odniesienie do popularnego mitu, wg którego nieograniczona rynkowa konkurencja między prywantymi podmiotami powoduje, że nikt nie traci, a wszyscy zyskują. O tym, dlaczego to nieprawda, pisałem tutaj.

      Znam ten tekst i sądzę, że się mylisz - jak zwykle zresztą w przypadku, gdy przychodzi Ci się zajmować akurat kapitalizmem. Dobrze kojarzysz korzyść w sensie Pareto z grami o sumie dodatniej, bo w zasadzie tylko tam mogą one występować. Jeżeli ktoś upatruje własnej korzyści w cudzej stracie, jego potrzeby nie można nazwać paretooptymalną. Optymalności Pareto nie znajdziesz, ani w wojnie, ani w polityce. Dlatego dla mnie są to też działalności upośledzone, które należałoby wyrugować w miarę możliwości z życia społecznego, bo nie przynoszą mu pożytku. Stąd właśnie poparcie dla anarchokapitalizmu.

      Natomiast stawiasz temat w taki sposób, że oczywiście, mamy tu do czynienia z mitotwórstwem. Nie wszyscy zyskują w grze o sumie dodatniej; zwłaszcza nie zyskują w niej ci, którzy w ogóle nie biorą w niej udziału i niczego nikomu nie są w stanie zaoferować. Bo cóż oni mieliby zyskać?

      Usuń
    6. Z tym jest taki problem, jak z metaforami o "skapywaniu bogactwa" i "przypływu unoszącego wszystkie okręty". Nie mogą one być żadnymi żelaznymi prawami, dotyczą tylko kultury. W jaki sposób bogactwo może "skapywać" w społeczeństwie? Tylko, gdy owo "skapywanie" uznamy za synonim transferu wiedzy, naśladownictwa. Jeżeli ktoś odniesie sukces i jego działania staną się wzorcem do powielania dla innych, to owszem można potraktować to jako "skapywanie". Łatwiej jest odnieść sukces tam, gdzie inni również go odnoszą, w społeczności gdzie ludzie mają już takie doświadczenia i można się od nich uczyć - bo tam istnieje wiedza know how w przystępnej formie. Ale jeżeli ktoś się zapiera rękoma i nogami przed współpracą albo zwyczajnie nie potrafi niczego zaoferować pozostałym, to na niej bezpośrednio nie zyska, bo jak?

      Z kolei wspomniane efekty zewnętrzne całkiem spokojnie mogą otwierać kolejne przestrzenie dla zarobkowania i proponowania nowej klasy usług, zamiast być pretekstem dla wzmożonej działalności politycznej / prewencyjnej. Tego modele, którymi opisani przez Ciebie ekonomiści się zajmują, na ogół nie przewidują. Zresztą, generalnie nie można przecież przewidzieć i uwzględnić w modelu kształtu niespodziewanych innowacji.

      Problem zaśmiecenia oceanów, przestrzeni kosmicznej czy zmian klimatycznych, zamiast poprzez politykę, można rozwiązać przez rynek.

      Jak wyżej – przeciwstawianie sobie handlu i polityki to porównywanie jabłek z gruszkami. Nie da się tego oddzielić w taki sposób, w jaki proponujesz.

      Da się.

      Jeśli przyjrzysz się któremukolwiek ze swoich własnych przykładów, to zauważysz, że za każdym sukcesem ekonomicznym danego społeczeństwa stoją bardzo aktywni politycy, ich bardzo ambitne przedsięwzięcia i ich bardzo potężne armie, w ten czy inny sposób narzucający innym warunki wymiany handlowej, najczęściej nie mające nic wspólnego z dobrowolną wymianą prywatnych dóbr.

      Och, to wyjaśnij w ten sposób sukces ekonomiczny RFN, Wirtschaftswunder, tuż po przegranej wojnie. Dlaczego społeczeństwo, którego państwo zostało właśnie doszczętnie rozgromione, utraciło swą bardzo potężną armię, część wschodnich ziem a także stało się protektoratem innych mocarstw, zdołało zapewnić sobie bardzo szybko o wiele wyższy standard życia niż na przykład zwycięskie w tej samej wojnie społeczeństwo Wielkiej Brytanii? Idąc Twoim torem rozumowania, powinno być przecież dokładnie odwrotnie.

      Jedyne, co dobrego polityk może uczynić dla społeczeństwa, to wycofać politykę z jego życia lub przynajmniej umniejszyć jej rolę. I tak uczynił Erhard, likwidując wiele regulacji wprowadzonych jeszcze przez III Rzeszę. Za każdym sukcesem ekonomicznym społeczeństwa stoi ustępstwo polityków i przynajmniej okresowe zaprzestanie ingerencji w rynek - przydaje się do tego również wysoka kultura ekonomiczna tego społeczeństwa, czyli tzw. etos pracy. Podobną cechą charakteryzuje się społeczeństwo Szwajcarów, które nie daje się bałamucić politykom i odrzuca w referendach populistyczne pomysły, uwielbiane przez lewicę, takie jak gwarantowany dochód.

      Usuń
    7. A potem często tworzy się legendy o „triumfie wolnego handlu”. Polecam np. książkę Ha-Joon Changa na ten temat, wyszła nawet niedawno po polsku.

      Serio uznajesz pracę Ha-Joon Changa za godną polecenia? Przecież ten gość sugeruje, że na przykład dawna protekcjonistyczna polityka Wielkiej Brytanii miałaby być "mądrością etapu", czyli celowym, zaplanowanym działaniem, obliczonym zresztą na późniejszą woltę w stronę otwarcia granic i zniesienia ceł. I kto niby miał za to odpowiadać? Duch dziejów Hegla? Czy merkantyliści zostawili jakąś notkę swoim wolnorynkowym następcom o treści: "Za dwieście lat zmieńcie politykę gospodarczą, bo wtedy i tylko wtedy okaże się to niezłym trickiem, wymanewrującym resztę świata."?

      Wystarczy wejść w szczegóły danej epoki, by zrozumieć, że nic takiego nie miało miejsca. Państwa nie planowały polityki gospodarczej opanowanych przez siebie społeczeństw na wieki do przodu. Na podejście do gospodarki znaczący wpływ miał natomiast rozwój myśli ekonomicznej. Państwa inaczej zachowywały się, gdy popularny był merkantylizm, inaczej gdy fizjokratyzm, czy nawet później marksizm. Krótko mówiąc, były podatne na modne w kręgach akademickich teorie i często w swojej polityce powielały ich błędy. Dziś wiemy, że ziemia nie jest jedynym źródłem bogactwa. Podobnież jak to, dlaczego bogactwa nie można wytłumaczyć posiadaniem metali szlachetnych czy odpowiedniego bilansu handlowego z zagranicą. Tymczasem Chang uznaje dawne utrzymywanie się przy podobnych zabobonach ekonomicznych za celowe i zbawienne później posunięcia. To jest wręcz śmieszne.

      Od razu narzuca się myśl, że keynesizm jest ekonomicznym odpowiednikiem łysenkizmu. Ma służyć uzasadnieniu wpływu środków politycznych w gospodarcze życie społeczeństw, bo takiego usprawiedliwienia domagają się rządzący. Ekonomiści w rodzaju Changa, podobnie jak kiedyś astrologowie, zinterpretują odpowiednio (tj. zgodnie z zapotrzebowaniem władzy) znaki czy historię gospodarczą świata. I proszę, są nawet gotowi stawać w obronie dawnych, błędnych teorii, upatrując w ich dawnych realizacjach jakiegoś błyskotliwego zagrania!

      Aby jednak nie pozostawać gołosłownym - wiesz, jak naprawdę wyglądał ten brytyjski protekcjonizm, zachwalany przez Changa?

      Tak, że przemyt czy wymyt stał się dla ówcześnie żyjących Brytyjczyków wręcz powszechnym obyczajem. Na całym południowym wybrzeżu, zwłaszcza w Kornwalii, ukrywano romantycznie kontrabandę po jaskiniach, dawano sobie tajemne sygnały, ganiano się ze strażą przybrzeżną, w skrajnych przypadkach toczono nawet z nią bitwy na plażach w liczbie około kilkudziesięciu chłopa. Rząd walczył jak mógł z przemytnikami, niszczył ich okręty, skazywał na smierć, ale niczego to nie zmieniało. Znakomicie opisuje to Richard Platt w swojej "Smuggling in the British Isles". [http://www.smuggling.co.uk/history.html][http://lugnad.ie/smuggling/]

      Ten szczegół, nazwijmy go etnograficznym, zupełnie umykający ekonomistom sprawdzającym jedynie formalne wskaźniki, nominalne stawki opodatkowania czy wysokości ceł, całkowicie zmienia wydźwięk i ocenę danej polityki państwa. Zmienia też mniemanie o "mądrości etapu", która była po prostu zwykłą, jałową głupotą. Praca Changa to kpina dla każdego, kto tylko zorientuje się w realiach epoki.

      Usuń
    8. Bo cóż z tego, że tamte rządy Wielkiej Brytanii prowadziły politykę protekcjonistyczną a nawet wikłały się w wojny celne z Francją, skoro samo społeczeństwo Wielkiej Brytanii się tym niespecjalnie przejmowało i samo prowadziło własną, odrębną kontr-politykę nieformalnego leseferyzmu, schodząc do podziemia szarej strefy i czarnego rynku?

      Wielka Brytania rozwijała się również, a może nawet przede wszystkim dzięki takim wysiłkom, dzięki omijaniu podatków i ceł. Właśnie dzięki temu, że państwo nie powąchało kapitału swoich poddanych, na tyle, ile by chciało. Pomimo polityki rządu walczącego ze swoim narodem, a nie dzięki niej. Bogactwo bierze się z pracy zaspokajającej potrzeby innych - przemytnicy to właśnie czynili przez kilka zresztą wieków, robiąc w bambuko budżetówkę z jej żenującym protekcjonizmem. Towar był komuś potrzebny, więc go importowano, mając w głebokim poważaniu merkantylistyczne bzdury, którymi wciąż przejmowały się ówczesne elity intelektualne, finansujące kolejne wojny.

      Całe te ceregiele, uniki, masowa współpraca lokalnych społeczności w rolowaniu władzy i kryciu sprowadzanych bez cła dóbr wreszcie się kiedyś skończyła. Kiedy? Ano dziwnym trafem wtedy, gdy opłaty importowe zostały zmniejszone i nastały oficjalnie już czasy leseferyzmu. Przemyt się skończył, bo przestał być opłacalny. [http://www.smuggling.co.uk/history_expansion.html] Sytuacja się ucywilizowała. Również dla państwa, które więcej wpływu osiągało przy nominalnie niższych stawkach, niż przy drakońsko wysokich, których efektywność była niewielka.

      Trudno jednak było nazwać to rozwojem dzięki protekcjonizmowi, skoro był to rozwój pomimo protekcjonizmowi. Jeszcze trudniej na serio twierdzić, że pakowanie się w takie perypetie miało zbawienny wpływ w późniejszym czasie, że było zaplanowanym i wymierzonym precyzyjnie działaniem. To nic innego, jak tylko zaklinanie rzeczywistości, statolatria w pełnym wymiarze.

      Niniejszym chciałbym przy okazji pobłogosławić wszystkim bohaterom robiącym koło pióra fiskusowi, unikającym podatków, wałkującym władzę na VAT-cie i w każden inny sposób kryjących swoje dochody przed siłami politycznymi. Robicie wspaniałą, agorystyczną robotę i sprawiacie, że jestem dumny z bycia Polakiem. Statystyki sprawiają, że serce rośnie - [http://biznes.interia.pl/finanse-osobiste/news/big-infomonitor-zachowania-polakow-ze-szkoda-dla-kraju,2403676,4141] Dobrze wiedzieć, że duch w narodzie nie ginie.

      Usuń
    9. To nie jest żadna metafora, lecz całkiem dosłowne przyporządkowanie poszczególnych typów ludzkiego działania do takich czy innych gier.

      Póki nie określisz, kto jest w tych grach graczem, jakie są reguły gry, co jest zyskiem, w jakich jednostkach się ten zysk mierzy (oczywiście dla wszystkich trzech dziedzin musi to być to samo), skąd wiadomo, ile czego jest na początku, a ile na końcu, co to dokładnie są te trzy sfery, jak można je od siebie oddzielić i co zrobić z wpływem jednych na drugie – to poroniona metafora pozostanie poronioną metaforą.

      Linkowana przez Ciebie publikacja Rocznika Oddziału Wyższej Szkoły Menedżerskiej w Ciechanowie jest tak absurdalna, że aż nie wiadomo, jak ją komentować. “Typowym przykładem szeroko zakrojonej współpracy społecznej jest gospodarka wolnorynkowa, natomiast typowym przykładem walki jest walka zbrojna. W spółpraca buduje, walka – niszczy. Współpraca oparta jest na prawdzie, walka – na oszustwie i podstępie.” Wolny rynek: współpraca oparta na prawdzie.


      Kwestia miary jest drugorzędną. W przypadku handlu, po wynalezieniu pieniądza, jednostka miary zysku jest dość banalna.

      Więc chcesz powiedzieć, że błogosławieństwo wolnego handlu polega na tym, że na końcu „gry” jest więcej pieniędzy niż na początku? Czyli że jest więcej pożyczek? Ekonomiści mówią w takich kontekstach o jednostkach użyteczności, bo przecież pieniądze nie maja tu żadnego sensu. Samo to pokazuje, jak boleśnie nieprzemyślana jest Twoja, łaskawie to nazywając, teoria.


      Serio uznajesz pracę Ha-Joon Changa za godną polecenia? Przecież ten gość sugeruje, że na przykład dawna protekcjonistyczna polityka Wielkiej Brytanii miałaby być "mądrością etapu", czyli celowym, zaplanowanym działaniem, obliczonym zresztą na późniejszą woltę w stronę otwarcia granic i zniesienia ceł.

      Gdybyś przeczytał tę książkę, to wiedziałbyś, że niczego takiego nie sugeruje. Kiedy np. Walpole obniżał cła na surowce a podwyższał na artykuły przemysłowe, to nie planował, żeby po ponad stu latach radykalnie to zmienić. Zmienili to jego następcy, kiedy zorientowali się, że przemysł jest na tyle rozwinięty, że wysokie cła nie są już potrzebne.


      Ekonomiści w rodzaju Changa, podobnie jak kiedyś astrologowie, zinterpretują odpowiednio (tj. zgodnie z zapotrzebowaniem władzy) znaki czy historię gospodarczą świata.

      I właśnie dlatego teza Changa stoi w rażącej sprzeczności z narracją politycznego mainstreamu ostatnich kilku dziesięcioleci na Zachodzie, co zresztą jest w jego pracach dobrze udokumentowane. Znowu polemizujesz z czymś, czego nie ma w książce. Gdybyś ją przeczytał, to wiedziałbyś, że wg Changa establishment ma interes w uprawianiu protekcjonizmu, ale już nie w jego propagowaniu.

      Usuń
    10. Wielka Brytania rozwijała się również, a może nawet przede wszystkim dzięki takim wysiłkom, dzięki omijaniu podatków i ceł.

      No właśnie, z Twojego linku nie wynika, że również, ani że przede wszystkim, bo autor nawet nie próbuje szacować udziału przemyconych towarów w handlu w ogóle, nie licząc jednego zdania, gdzie wspomina o herbacie „according to some contemporary estimates” oczywiście nie podając, co to za estimates i nie robiąc żadnych przypisów. Poza tym są tylko anegdoty, też bez żadnych przypisów. Próbowałem znaleźć jakąś poważną, spełniającą akademickie standardy publikację tego pana i oczywiście nie ma żadnej. Więc nawet jeśli masz rację z tym „również a może nawet przede wszystkim”, to Twój artykulik w żaden sposób tego nie potwierdza.


      Poza tym nie chodzi o samą Wielką Brytanię. Teza Changa jest taka, że wszystkie bez wyjątku zamożne kraje (Stany, Wielka Brytania, Japonia, Korea Płd., wspomniane przez Ciebie Niemcy) osiągnęły swój sukces dzięki potężnemu protekcjonizmowi i, co ważne, jednoczesnym uniemożliwianiu innym krajom podobnego protekcjonizmu. Chang może się oczywiście mylić. Ale jeśli chcesz się przekonać, czy się myli, czy nie, to musisz na chwilę opuścić świat swoich anarchokapitalistycznych fantazji i przeczytać jego książkę, następnie sprawdzić jego źródła, następnie sprawdzić, czy są jakieś inne, które nie pasują do jego tezy. Warto przy tym szukać publikacji spełniających akademickie rygory (czyli np. nie Platta).


      Niniejszym chciałbym przy okazji pobłogosławić wszystkim

      Naprawdę, co każe Ci myśleć, że komentarze pod notką o aborcji i prawie do życia na czyimś blogu są odpowiednim miejscem na publikowanie swojej odezwy do oszustów podatkowych?

      Usuń
    11. Więc chcesz powiedzieć, że błogosławieństwo wolnego handlu polega na tym, że na końcu „gry” jest więcej pieniędzy niż na początku? Czyli że jest więcej pożyczek? Ekonomiści mówią w takich kontekstach o jednostkach użyteczności, bo przecież pieniądze nie maja tu żadnego sensu. Samo to pokazuje, jak boleśnie nieprzemyślana jest Twoja, łaskawie to nazywając, teoria.

      Dobrze, jeżeli nie przeszkadza Ci operowanie na tak abstrakcyjnych miarach jak jednostki użyteczności, możemy oprzeć się na nich. Zasugerowałem to milcząco, gdy wspomniałem o barterze. Zaraz do nich wrócimy.

      Błogosławieństwem wolnego handlu tak naprawdę nie jest to, że pieniędzy jest więcej na końcu niż na początku (bo to niestety raczej świadczy o inflacji), a tworzony dobrobyt. A czym jest dobrobyt w ujęciu prakseologicznym?

      Powiedziałbym, że dobrobytem nazywamy stan możności jak najszybszego oraz wymagającego najmniej wysiłku, osiągania zamierzonych przez siebie celów. O tym większym dobrobycie świadczy to, im szybciej jednostka może zdobyć, co tam sobie uwidzi i tym mniej starań będzie ją to kosztowało.

      O dobrobycie nie świadczą więc, ani same pieniądze, ani sama produkcja - bo samo istnienie jakichś przedmiotów, bez znajomości kontekstu ich wytworzenia, nic nam nie powie. Nie wiemy, czy przedmiotów tych nie wytwarzają niewolnicy i czy w ogóle są one komuś do czegoś potrzebne.

      I teraz tak:
      - jeśli nie będziemy mieć szans na stawianie osobistych celów - oczywiście, nie będzie dobrobytu,
      - jeśli nawet rządzący pozwolą nam stawiać osobiste cele, ale pozbawią nas środków, abyśmy mogli je osiągać - wciąż nie będzie dobrobytu,
      - jeśli będziemy mogli stawiać osobiste cele, będziemy mieli środki, ale część z nich będzie rekwirowana przez rządzących - na przykład w ramach podatków, powodując, że zaczniemy rezygnować ze swoich pierwszorzędnych celów na rzecz celów kompromisowych, drugorzędnych i zastępczych - szansa na dobrobyt się pojawi, ale będzie niewielka. Dobrobyt rosnąć będzie wraz ze spadkiem liczby rezygnacji z celów pierwszorzędnych oraz czasu oczekiwania na osiągnięcie celu.

      Żeby więc zmierzyć gdzieś poziom dobrobytu, musiałbyś policzyć ilu ludzi codziennie musi tam rezygnować ze swoich pierwszorzędnych celów oraz jeśli z nich nie rezygnują - czas osiągania przez nich celów zamierzonych. W społeczności mistyków czy mnichów, celowo stroniących od dóbr materialnych, żyjących na egzystencjalnym minimum i tak można powiedzieć, że istnieje dobrobyt, bo nie są zmuszeni oni rezygnować z żadnych, istotnych dla swojej hierarchii wartości, celów.

      Jeżeli natomiast pod względem tworzenia dobrobytu chciałbyś zestawić z handlem wojnę, podporządkowującą na przykład poborowych woli jakichś strategów, wyrywających ich ze środowiska, w jakim funkcjonowali, uniemożliwiających czynienia tego, co robili i co zamierzali robić przed wojną, wypadłaby blado. Raczej niewielu ludzi zamierza z własnej woli uczestniczyć w realnych działaniach wojennych, jeszcze mniej o tym marzy (czyli umieszcza na szycie swojej hierarchii potrzeb), więc jak wojna mogłaby im przynosić dobrobyt? Jedynymi, którzy mogą realizować własne cele w przypadku wojny, są wspomniani stratedzy i politycy. Zresztą i oni, częstokroć ich nie osiągają - zwłaszcza, gdy reprezentują przegraną stronę. Wojna immanentnie, jako gra o sumie ujemnej, ze swojej istoty polega na pokonywaniu oporu woli wroga, a więc nie pozwalaniu mu na realizację własnych zamierzeń i celów, jakimi żywotnie jest zainteresowany - jak więc angażując przynajmniej dwie strony chcące nawzajem skrępować swe poczynania, może tworzyć powszechny dobrobyt? Nie może. Wojna dobrobyt niszczy. (Polityka zresztą też, tylko znacznie wolniej i na ogół po cichu. Chyba, że Wenezuela...)

      Usuń
    12. I tutaj możemy wrócić do jednostek użyteczności. Z tego co widzę, rozumiesz wkład rewolucji marginalistycznej a przynajmniej błędność laborystycznej teorii wartości [http://utilitymon.blogspot.com/2011/09/co-nie-zostao-z-marksa.html]. Nie będę więc wyjaśniał prawa malejącej użyteczności krańcowej. Zamiast tego, zwrócę uwagę, że wojna raczej nie oferuje ludziom dóbr o dodatniej użyteczności. Atrakcje takie jak oberwanie kawałkiem szarpnela, nadepnięcie na minę przeciwpiechotną, postrzał w plecy, zniszczenie domu wraz z dorobkiem życia, wieczne niewyspanie, stres lub nudę w wyniku przestojów działań wojennych, nabawienie się zespołu stresu pourazowego, racjonowanie żywności, rekwirowanie mienia, wylądowanie w obozie pracy lub zagłady itp, większość ludzi subiektywnie umieściłaby raczej po ujemnej stronie na wykresie użyteczności, ilustrującego ich osobiste preferencje. Ludzie wolą takich rzeczy raczej unikać za wszelką cenę, jeżeli oczywiście zależy to od ich woli a nie są podporządkowani cudzej. Jak więc wojna dla ogółu biorącego w niej udział, miałaby przynieść mu przynieść globalną korzyść, skoro składa się z samych utrapień i przykrości? Nie można jej nawet nazwać inwestycją, bo niewielu ludzi dobrowolnie zainwestowałoby utratą swoich kończyn, czy w ogóle zdrowia, dla uzyskania politycznej kontroli nad jakimiś zasobami, z jakich i tak skorzystają w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle. Polegli zresztą nie skorzystają wcale.

      Istnieją dwie grupy ludzi, którym wojna może przynosić korzyść. Pierwszą są hazardziści, uzależnieni od ryzyka. Lubujący się w grach o sumie zerowej bądź ujemnej bywalcy kasyn, którym nie przeszkadza, że tylko bank zarabia a oni wychodzą spłukani - bo liczy się sama gra i emocje z nią związane. Ale fetyszystów wojen w społeczeństwie jest jeszcze mniej niż fetyszystów pokera. Drugą są politycy. Też jest ich w społeczeństwie zaledwie garstka, więc tym bardziej ich potrzeby są niereprezentatywne dla całości populacji.

      Usuń
    13. Znowu polemizujesz z czymś, czego nie ma w książce. Gdybyś ją przeczytał, to wiedziałbyś, że wg Changa establishment ma interes w uprawianiu protekcjonizmu, ale już nie w jego propagowaniu.

      Tyle to ja wiem, nawet bez czytania Changa. Tylko co mnie i w ogóle kogokolwiek, obchodzi interes i los establishmentu? Jeżeli utożsamiasz interes elit politycznych z interesem całego społeczeństwa, które te elity wytworzyło, popełniasz poważny błąd. Na ogół bowiem elity mają interes sprzeczny z interesem społecznym i aby go realizować muszą sobie to społeczeństwo ze szkodą dla niego samego podporządkować. Elity polityczne ze swoimi interesami wcale nie są przecież emanacją woli ogółu, jak starają się to wszystkim przedstawić.

      W interesie Putina i UE jest prowadzić ze sobą wojnę celną / na sankcje. Ale w przypadku Kowalskiego i Iwanowa, którzy do tej pory handlowali ze sobą jabłkami czy czymkolwiek innym, to co rządzący sobie wymyślają, często utrudnia albo wręcz umożliwia ich dotychczasowe zamierzenia i godzi w ich wspólne interesy. Tak samo zresztą było w Wielkiej Brytanii czasów protekcjonizmu. Dla elity ten protekcjonizm mógł być korzystny - zwłaszcza jeśli chciała żyć z tych ceł lub rzeczywiście pokładała poznawczo nadzieję w merkantylizie, dla konsumentów i producentów którzy chcieli nabyć obłożone nimi dobra, był ewidentnie niekorzystny, bo znacząco utrudniał możliwość ich uzyskania na dobrych warunkach.

      Czekam aż Chang zacznie znajdować pozytywy w przypadku izolacji rosyjskich konsumentów - jakby nie było, Unia wprowadziła poniekąd z konieczności w Rosji protekcjonizm. Niechybnie nastąpi tam teraz rozkwit gospodarczy. Na razie są tylko niedobory i drożyzna, w efekcie czego zwykłych ludzi stać na mniej niż przy otwartych granicach. Tęskno mi do tej eksplozji sadownictwa, zwłaszcza na Syberii. A w Polsce ludzie wysyłający wcześniej swoje produkty, też na tym tracą. Część zresztą zagrożona jest bankructwem. Wiwat interwencjonizm, wiwat polityka i interesy rządzących, które stanowią ziarna postępu!

      No właśnie, z Twojego linku nie wynika, że również, ani że przede wszystkim, bo autor nawet nie próbuje szacować udziału przemyconych towarów w handlu w ogóle, nie licząc jednego zdania, gdzie wspomina o herbacie „according to some contemporary estimates” oczywiście nie podając, co to za estimates i nie robiąc żadnych przypisów. Poza tym są tylko anegdoty, też bez żadnych przypisów. Próbowałem znaleźć jakąś poważną, spełniającą akademickie standardy publikację tego pana i oczywiście nie ma żadnej. Więc nawet jeśli masz rację z tym „również a może nawet przede wszystkim”, to Twój artykulik w żaden sposób tego nie potwierdza.

      Nie zależy mi aż tak bardzo na przekonaniu Cię w temacie realnych przyczyn rozwoju gospodarczego UK, aby zajmować się poszukiwaniem źródeł o satysfakcjonującej Cię jakości. Jeżeli zaczęło Ci zależeć na wyjaśnieniu wpływu nieopodatkowanego handlu a zwłaszcza jego skali, koszta poznania są teraz po Twojej stronie.

      Usuń
    14. Historyczne źródła można znaleźć - a w internecie z całą pewnością są opisy tych źródeł:
      http://www.bl.uk/learning/langlit/texts/context.html
      http://www.bl.uk/learning/langlit/texts/ship/shipwrecksandsmuggling.html

      Wartość ówczesnego funta można sobie sprawdzić w wielu miejscach.

      Both the Government and the East India Company were hugely worried about the loss of money caused by smuggling. They calculated that three million pounds of tea a year had been smuggled during the first half of the 18th century, three times the amount of legal sales. Later, in 1779, in response to estimates of £7 million lost each year, Parliament passed another Act against smuggling. Advice to the Unwary reminds its readers of the Act, and provides copious evidence of the damage to employment and the economy – but especially to the profits of the East India Company – brought about by widespread smuggling and the adulteration of tea.

      Rozwój USA zapewne wyglądał podobnie. Jest książka "Smuggler Nation: How Illicit Trade Made America", ale tej jeszcze nie czytałem. [https://www.amazon.com/Smuggler-Nation-Illicit-Trade-America/dp/0199360987]

      Poza tym nie chodzi o samą Wielką Brytanię. Teza Changa jest taka, że wszystkie bez wyjątku zamożne kraje (Stany, Wielka Brytania, Japonia, Korea Płd., wspomniane przez Ciebie Niemcy) osiągnęły swój sukces dzięki potężnemu protekcjonizmowi i, co ważne, jednoczesnym uniemożliwianiu innym krajom podobnego protekcjonizmu.

      Ach, czyli teraz za każdym razem tego rodzaju bzdurę trzeba będzie debunkować od zera, wikłając się w niuanse historii gospodarczej?

      To tak, jakby fizyk stale na nowo musiał każdemu tłumaczyć, dlaczego nie da się skonstruować perpetuum mobile. Tymczasem może zapytać: "Czy sposób działania twojej maszyny zakłada złamanie prawa zachowania energii lub nieprawdziwość drugiej zasady termodynamiki?" i ma spokój - może hurtowo odrzucać różne dziwne wynalazki, rzekomo przeczące prawom fizyki. Po Twojej reakcji wnoszę, że uważasz, iż rozstrzygając problemy z zakresu ekonomii, podobnego komfortu mieć nie możemy?

      Tymczasem teza, że protekcjonizm może wzbogacić jakieś społeczeństwo jest ekonomicznym odpowiednikiem marzenia o wolnej energii. Nie może - z prostej przyczyny; każdy protekcjonizm wprowadza bariery, które utrudniają jakiejś grupie ludzi osiąganie ich celów. W efekcie tego, podnosi koszta prowadzenia działalności lub jeśli jest bardzo skuteczny, całkowicie ją uniemożliwia.

      A ponieważ postęp polega na dążeniu od stanu mniej pożądanego do stanu bardziej pożądanego i każde działanie subiektywnie sprowadza się do takiego motywu (inaczej nie byłoby uskuteczniane), protekcjonizm czy w ogóle interwencjonizm, usiłujący dławić takowe w jakiejś części, zawsze jest dla postępu szkodliwy. Można się spierać o to, jak bardzo szkodliwe są jego poszczególne formy, ale trudno uznać go za katalizator zmian na lepsze.

      Można oczywiście argumentować, że dzięki protekcjonizmowi powstał w Japonii ichni przemysł motoryzacyjny i marki takie jak Toyota, Honda czy Mitsubishi albo czebole w Korei jak Samsung, ale nikt nie bierze pod uwagę strat zwyczajnych ludzi, którzy w czasie, gdy firmy te były traktowane preferencyjnie, musieli zadowalać się podrzędną jakością ich produktów, gdyż dostęp do produktów wówczas lepszych, ale zagranicznych był poważnie ograniczony właśnie przez protekcjonistyczną politykę.

      Usuń
    15. Japońscy konsumenci, którzy w normalnych warunkach z jakiegoś powodu woleliby kupić i eksploatować Forda albo Volkswagena czy w ogóle samochody mniej awaryjne lub lepsze jakościowo od ówcześnie produkowanych w ojczyźnie, musieli wybrać produkty drugiej kategorii, bo ktoś spowodował za pomocą polityki, w sposób sztuczny, że na te z pierwszej nie było ich stać. Czy ten ktoś im zapłacił z tego tytułu odszkodowania? Nie. Czy ten ktoś w ogóle ujął ich potencjalne straty w zestawieniu z korzyścią budowania własnego przemysłu motoryzacyjnego? Nie. Oni więc de facto mimowolnie zasponsorowali cały ten zryw patriotyzmu gospodarczego, chociaż nie jest wcale pewne, że mieli na to ochotę i że wyszło im to na dobre a tym bardziej, czy uczyniliby to samo, gdyby takiej polityki w ogóle nie prowadzono.

      I tak jest w każdym przypadku. Protekcjonizm jest idiotyczny w ogóle, bo albo wprowadza bariery dla czyjegoś działania, albo skłania konsumentów do nieoptymalnych działań, których nie uznaliby za racjonalne w sytuacji nieograniczonego sztucznie wyboru. Nie jest bowiem racjonalnym kupowanie awaryjnego produktu krajowego, gdy ma się do wyboru bardziej niezawodny odpowiednik zza granicy w zbliżonej cenie. A zanim Japończycy nauczyli się robić dziś tak cenione, porządne samochody, produkowali szmelc, na którego kupowanie skazywali samych siebie. Typowe bastiatowskie "co widać i czego nie widać". Zresztą tylko tak można bronić protekcjonizmu - pomijając, bagatelizując lub przymykając oko na wszystkie koszta, jakie generuje.

      Linkowana przez Ciebie publikacja Rocznika Oddziału Wyższej Szkoły Menedżerskiej w Ciechanowie jest tak absurdalna, że aż nie wiadomo, jak ją komentować.

      Jest znakomita, zwłaszcza we fragmencie, w którym autor zwraca uwagę, że tak naprawdę słabsza strona bardziej zyskuje na handlu z mocniejszą, w związku z czym to jej powinno bardziej zależeć na jego utrzymaniu. Jest to nieoceniona mądrość, jaką warto przytaczać, gdy wszyscy wkoło grają na strunie godnościowej, narzekając, że Polska stała się podwykonawcą Niemiec i żeby wstać z kolan, powinna wypędzić wszelki obcy kapitał, zaryglować bramy i skazać się na jakiś autarkiczny model. Podobnie cenne jest spostrzeżenie o obawach potentata, karmiącego swego przyszłego rywala, jak to jest w przypadku USA i Chin. Jeżeli będziemy mieli kolejną wojnę światową, to jej wywołanie będzie raczej w interesie tych pierwszych, którzy nie będą chcieli zgodzić się na "mijankę" ze swoim największym rywalem.

      Usuń
    16. Wolny rynek: współpraca oparta na prawdzie.

      Jak najbardziej - na prawdzie o potrzebach. Kto w największym stopniu rozmija się z tą prawdą, na wolnym rynku bankrutuje w pierwszej kolejności. To oczywiście jest pewien typ idealny, ale do tego rynek właśnie zmierza; oczyszczenia z oszustów i innych ludzi, którzy nie zamierzają swymi produktami zaspokajać realnych potrzeb swoich partnerów.

      Natomiast typem idealnym w polityce jest manipulant, który kłamie, ale nigdy nie daje się przyłapać na swych oszustwach, zdolny przedstawiać je w samych superlatywach. Człowiek uczciwy w polityce jest na przegranej pozycji - z racji swej nieskuteczności nie ma tam nawet czego szukać. Tak samo w pokerze nie ma miejsca dla tych, którzy nie bluffują.

      Podobnie zresztą w walce zbrojnej, gdzie wzorem jest ktoś, kto umie zastawiać pułapki, wprowadzając w błąd wroga, a samemu nie wpada te zastawione na niego.

      Niestety często ludzie mijają się z powołaniem i wtedy mamy do czynienia z Napoleonami sprzedaży, którzy swoich klientów traktują jak wrogów, zaś umowy z drobnym druczkiem i innymi haczykami jak arsenał. Świadczy to jednak tylko o niskiej kulturze ekonomicznej i tacy na ogół działają długoterminowo na niekorzyść miejsc, w których pracują.

      Naprawdę, co każe Ci myśleć, że komentarze pod notką o aborcji i prawie do życia na czyimś blogu są odpowiednim miejscem na publikowanie swojej odezwy do oszustów podatkowych?

      Przeświadczenie o tym, że każda okazja jest odpowiednia, by chwalić za to, co dobre, a ganić za to co złe. A nuż jacyś oszuści podatkowi interesują się tematami aborcji oraz prawa do życia i byłoby im przyjemnie ze świadomością, że ktoś w zupełnie nieoczekiwanych okolicznościach i miejscu docenia to, co robią? Statystycznie to całkiem możliwe, że czytają Cię jacyś ludzie, którzy przynajmniej raz w życiu uratowali owoce swej pracy przed niecnymi siłami politycznymi.

      Jeżeli wolisz wrócić do zagadnień ściśle związanych z etyką lub moralnością, możemy poruszyć temat przyczyn moralnego upośledzenia polityków. [http://moraldna.org/2013/06/is_politics_as_morally_bankrupt_as_it_seems/]

      Dla mnie one są oczywiste i wynikają właśnie ze specyfiki działalności, w której tradycyjnie rozumiana moralność nie ma zastosowania, gdyż w większości przystosowana jest ona do gier o sumie dodatniej a polityka taką nie jest.

      Usuń
    17. Zasugerowałem to milcząco, gdy wspomniałem o barterze.

      A ja myślę, że nic nie sugerowałeś, tylko próbujesz mi tu sprzedać jakąś kompletnie nieprzemyślaną i opartą na prostych nieporozumieniach teorię. Miałeś już wystarczająco dużo szans, żeby zaproponować coś sensownego. Przykro mi, ale nie jestem zainteresowany, będziesz musiał zwinąć swój zestaw garnków i wyjąć stopę spomiędzy drzwi i futryny.


      Powiedziałbym, że dobrobytem nazywamy stan możności jak najszybszego oraz wymagającego najmniej wysiłku, osiągania zamierzonych przez siebie celów.

      Napisałem, na jakie pytania musiałbyś odpowiedzieć, by Twoja metafora miała jakikolwiek sens. Ty to radośnie ignorujesz i po raz nie wiem już który snujesz swoje mętne rozważania.


      Ach, czyli teraz za każdym razem tego rodzaju bzdurę trzeba będzie debunkować od zera, wikłając się w niuanse historii gospodarczej? To tak, jakby fizyk stale na nowo musiał każdemu tłumaczyć, dlaczego nie da się skonstruować perpetuum mobile.

      Więc wydaje Ci się, że jeśli ktoś udowoni, że Brytyjczycy w XVIII w. pili głównie przemyconą herbatę, to udowodni jednocześnie, że Japończycy w XX w. jeździli głównie przemyconymi samochodami, a Koreańczycy patrzyli głównie w przemycone telewizory? Świetnie, ale do dalszej dyskusji proszę znaleźć kogoś, kto akceptuje podobne reguły wnioskowania.


      Jest znakomita, zwłaszcza we fragmencie, w którym autor zwraca uwagę, że tak naprawdę słabsza strona bardziej zyskuje na handlu z mocniejszą. Jest to nieoceniona mądrość

      No właśnie, dla Ciebie jest znakomita i pełna nieocenionych mądrości, a dla mnie to głównie mętniactwo, logiczne błędy, nierozumienie cytowanych źródeł, pojęciowe poplątanie i sekciarskie slogany, które nie wierzę, że przeszłyby przez recenzję w czymś poważniejszym niż Rocznik Szkoły Menadżerskiej w Ciechanowie. Jeśli tego nie widzisz, to znaczy, że musisz znaleźć sobie innego dyskutanta.


      Jeżeli utożsamiasz interes elit politycznych z interesem całego społeczeństwa, które te elity wytworzyło, popełniasz poważny błąd.

      A skąd Ci to przyszło do głowy? Ani ja nigdzie niczego takiego nie sugeruję, ani Chang. Widzę, że strasznie chcesz sobie popolemizować z książką, której nie czytałeś, więc musisz zmyślać jej treść. Ten blog nie jest odpowiednim miejscem na takie polemiki.


      jakby nie było, Unia wprowadziła poniekąd z konieczności w Rosji protekcjonizm.

      Czyli nie rozumiesz nawet, co to jest protekcjonizm.


      Przeświadczenie o tym, że każda okazja jest odpowiednia, by chwalić za to, co dobre, a ganić za to co złe.

      W związku z tym, że nie wiem, czy to z Twojej strony brak wychowania, czy brak inteligencji, wyjaśnię jak komuś bardzo nierozgarniętemu: sugerowałem, że nie chcę, żebyś zaśmiecał mi bloga czymś takim.


      Naprawdę, koniec tego. Strasznie mnie męczy ta wymiana zdań. Dyskusja może być ciekawa, kiedy obie strony akceptują podobne standardy uzasadniania, tak samo rozumieją elementarne pojęcia, którymi się posługują, zgadzają się co do pewnych danych itd. A między nami pod każdym z tych względów jest ziejąca przepaść. Żeby w ogóle zacząć sensowną dyskusję, musiałbym najpierw mozolnie tłumaczyć bardzo elementarne kwestie (co to jest protekcjonizm, dlaczego kapitalizm musi oznaczać pracę najemną większości i wiele innych), na co nie mam ani czasu, ani ochoty. Poza tym nie mam nadziei, że cokolwiek by to dało, a to przez Twoją skłonność do robienia tysiąca dygresji, do ignorowania moich pytań, przez Twoje gimnazjalne zadęcie, prostacko-manichejskie rozumienie świata, potrzebę ewangelizacji i zapał do polemizowania z teoriami, których nie rozumiesz i najwyraźniej nie chcesz zrozumieć. Powiedzmy, że musimy agree to disagree.

      Usuń
  13. Dyskusja zakończona, ale jedna rzecz mnie zaciekawiła. Może to nie miejsce, bo wpis nie o tym, no ale trudno.

    Napisałeś tak:"Czym ma być zysk w każdej z tych dziedzin, w jakich jednostkach się go mierzy? Skąd wiadomo ile czego jest na początku, a ile na końcu? I co to w ogóle za kuriozalne przeciwstawienie: polityka vs handel vs wojna?"

    Dlaczego kuriozalne przeciwstawienie? Poza tym, że wojnę podciągnąłbym pod politykę, bo przemoc to emanacja polityki jako takiej, to przeciwstawienie to przecież powszechnie spotyka się tu i ówdzie. Pewne rzeczy (głównie konflikty) można pozostawić do rozwiązania wolnemu rynkowi lub postawić na regulacje, które są częścią polityki. Etatyzm vs leseferyzm.

    Oczywiście, można powiedzieć, że leseferyzm również oparty jest na polityce, wymaga bowiem ochrony prawa własności i nienaruszalności osobistej. Wszystko jest polityką jakoś podszyte, ale różnica pomiędzy etatyzmem a leseferyzmem jest intuicyjna i to o nią chyba chodziło.

    Co do mierzenia. Sprawa jest również jasna. Mamy różnicę interesów, co prowadzi do konfliktu. Zmierzyć można to, co udało się każdej ze stron konfliktu osiągnąć względem ich początkowych zamierzeń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego kuriozalne przeciwstawienie?

      Bo w realnym świecie żadne społeczeństwo nigdy nie toczy tylko wojny, ale jednocześnie handluje i uprawia politykę (pomijając nawet, że samo prowadzenie wojny jest uprawianiem polityki). Uprawianiem polityki jest regulowanie handlu i uprawianiem polityki jest znoszenie regulacji handlu. Wszystkie trzy dziedziny zachodzą na siebie, czy też przenikają się wzajemnie, czy też wpływają na siebie, a żeby propozycja komentatora powyżej miała sens, trzeba je jakoś rozdzielić.

      Co do mierzenia. Sprawa jest również jasna. Mamy różnicę interesów, co prowadzi do konfliktu. Zmierzyć można to, co udało się każdej ze stron konfliktu osiągnąć względem ich początkowych zamierzeń.

      Dla mnie jest w najwyższym stopniu niejasna. Zmierzyć w jakich jednostkach i w jaki sposób? Skąd wiadomo, jakie są wszystkie zamierzenia? Dlaczego mamy przyjmować, że wszystko musi się opierać na zamierzeniach? Dlaczego w pewnych sytuacjach dobrobytu (czy czego tam, to też nie jest jasne) nie można osiągać bez zamierzeń? Jak w ogóle ustalić, co jest początkiem gry, a co końcem?

      Usuń
  14. Zaciekawiła mnie końcówka artykułu. Uznajesz zarodek za człowieka bez prawa do życia? Jesteś singerystą czy wynika to z czegoś jeszcze innego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem singerystą. Myślę, że zarodek nie ma prawa do życia – ani żadnych innych praw – bo nie ma żadnych cech, które mogłyby uzasadnić przyznanie mu statusu moralnego (nie jest osobą, nie ma zdolności odczuwania, nie ma interesów itd.). W debacie pojawia się jakieś dziesięć innych kryteriów, które mają być podstawą dla przyznania zarodkowi prawa do życia (zarodek jest potencjalną osobą, zarodek jest homo sapiens itd.), ale żadne nie wydaje mi się do obronienia – tłumaczy to szczegółowo David Boonin w swojej książce a aborcji, bardzo dobrej.

      Usuń
    2. Dzięki za odpowiedź. Akurat jestem w trakcie czytania "A Defense of Abortion" i jest to chyba najlepsza pozycja w temacie na jaką trafiłam. Ogólnie interesuję się problemem dopuszczalności moralnej aborcji, więc jeżeli możesz polecić jeszcze coś wartościowego na ten temat to oczywiście nie obraziłabym się.

      Usuń
    3. Nie jest to moja działka, więc na pewno jest wiele bardzo dobrych książek i artykułów, o których nie mam pojęcia. Mnie też Boonin wydaje się najlepszy z wszystkiego, co czytałem. Mary Anne Warren ("On the moral and legal...") robiła też na mnie pozytywne wrażenie.

      Usuń