U większości przeciwników legalnej
aborcji zawsze zastanawiał mnie rodzaj moralnej niekonsekwencji. Rozumiem, że jeśli
płód ma taki sam status moralny jak dorosły człowiek, to aborcja jest
morderstwem. Rozumiem, że w takim wypadku należy to potępiać i karać prawnie.
Nie rozumiem tylko, że często tak bardzo jak zajmuje tych ludzi walka z tzw. zabijaniem
nienarodzonych, tak bardzo nie interesują ich przypadki zabijania niewinnych
ludzi już po ich narodzeniu.
Żeby przybliżyć, o co mi chodzi, krótka
historia chlubnego wyjątku od tej reguły. Bohaterką będzie Elizabeth Anscombe,
jedna z bardziej, jak mi się wydaje, istotnych filozofów XX w., ale także fundamentalistyczna
katoliczka. Jak to z fundamentalistycznymi katolikami bywa, Anscombe sporo
czasu poświęcała na walkę z prawem do aborcji, i to nie tylko walkę słowem –
kilka razy aresztowano ją za pikietowanie pod kliniką. Ale też, kiedy w 1956
ktoś w Oksfordzie wpadł na pomysł, żeby przyznać doktorat honoris causa Harry’emu Trumanowi, urządziła protest twierdząc, że jakby trochę nie wypada
przyznawać doktoratu zbrodniarzowi odpowiedzialnemu za śmierć jakichś dwustu
tysięcy cywilów w Hiroszimie i Nagasaki (do czego można by jeszcze dodać inne
zbrodnie, np. bombardowanie Tokio, gdzie celowo zabito jeszcze więcej cywilów, ale zrobiono
to w konwencjonalny sposób, więc mało kto o tym pamięta).
Żeby było jasne – Anscombe nie
była żadną pacyfistką. Jej poglądy na moralność wojny były całkiem
konserwatywne: uważała np., że w porządku jest przymusowe powoływanie rekrutów
i posyłanie ich na wojnę i że sprawiedliwa wojna wcale nie musi być wojną
obronną. Jaką by się jednak nie było wojenną konserwatystką, nie da się przypadku
Hiroszimy i Nagasaki uznać za coś innego niż gigantyczną zbrodnię wojenną, za
którą powinno się Trumana postawić przed odpowiednim trybunałem, a nie
przyznawać honoris causa.
Anscombe była w swoim proteście
prawie sama, ze znanych filozofów poprała ją podobno tylko Philippa Foot.
Ostatecznie doktorat oczywiście przyznano. Jak można przeczytać w Miami Daily
News z 20. czerwca 1956, podczas czytania w Oksfordzie mowy pochwalnej
na swoją cześć, były prezydent Truman rozpłakał się ze wzruszenia.
Myliłby się ten, kto by myślał,
że dzisiaj brakuje takich Trumanów, czynnych czy emerytowanych. Trwa np. w
najlepsze eskalowana przez prezydenta Obamę kampania zabijania ludzi za pomocą
bezzałogowych samolotów w Afganistanie, Pakistanie, Jemenie i Somalii. W samym Pakistanie od 2004 zabito w ten sposób jakieś 2-4 tysięcy osób, z czego
niewinnych ludzi trafionych przez pomyłkę było – według różnych szacunków – od
ok. 300 do ok. 900. Do tego ci zabijani zgodnie z planem to ludzie uznani za
„bojowników” (militants), albo za podejrzanych o bycie bojownikami na
podstawie widzimisię CIA; nie ma sposobu, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście w
jakikolwiek sposób bojowali, lub czy choćby są dobre powody, żeby ich o to
podejrzewać.
Ktoś może powiedzieć, że problem
dronów to i tak nie to samo co problem aborcji: w pierwszym przypadku śmierć
niewinnych ludzi jest tylko skutkiem ubocznym, a w drugim celem. W pewnym
momencie trudno jednak brać na poważnie usprawiedliwienie „zabijamy ich tylko przez
pomyłkę, albo przy okazji”. Jak pisze Anscombe (moje tłumaczenie):
Może nie być możliwe wzięcie
na cel rzeczy (lub ludzi), które chce się zniszczyć; może być możliwe tylko ich
zaatakowanie w sytuacji, kiedy obiektem ataku jest też duża liczba niewinnych
ludzi. Wtedy nie można powiedzieć, że zginęli oni przypadkiem. Takie działanie
jest już morderstwem.
„Ale gdzie narysować granicę?
Nie da się narysować wyraźnej granicy.” To popularny i niepoważny argument
przeciwko wytyczaniu jakichkolwiek granic. Może to być trudne i na pewno
istnieją problematyczne przypadki. Popadliśmy jednak w zwyczaj niewytyczania
żadnych granic i wymyślania usprawiedliwień, które niezależny umysł może
traktować tylko jako kiepski żart. Gdziekolwiek leży granica, pewne rzeczy
znajdują się z pewnością po jednej lub drugiej jej stronie.
Powiedzmy, że jakiś przeciwnik
aborcji ma jednak szczere wątpliwości, po której stronie granicy umieścić przypadek
dronów (pomijam tu kwestię łamania międzynarodowego prawa i amerykańskiej
konstytucji, kwestię terroryzowania ludności żyjącej na terenach objętych
atakami czy ogólny bandytyzm i przeciwskuteczność tych metod; chodzi mi tylko o
samo zabijanie niewinnych ludzi). Znajdą się przypadki, przy których nikt
zdrowy na umyśle nie powinien mieć wątpliwości, która to strona granicy.
W roku 1997 prezydent Kwaśniewski
odznaczył Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej jednego z największych zbrodniarzy wojennych po II wojnie światowej, odpowiedzialnego za
śmierć nikt dokładnie nie wie ilu setek tysięcy cywilów w samej Kambodży (do
czego dochodzą zbrodnie w Wietnamie, Laosie, Timorze Wschodnim, Chile,
Bangladeszu i na Cyprze). Chciałbym się mylić, ale zdaje się, że żaden obrońca
życia wtedy nie protestował.
I nawet to nie jest jeszcze wcale
skrajny przykład podwójnych standardów ruchu pro-life. Zdarza się, że jego
przedstawiciele odlatują w otwarte chwalenie morderców.
W 1999 dość głośno było o trzech katolickich
obrońcach życia: Marku Jurku, Michale Kamińskim i Tomaszu Wołku, którzy
wyruszyli złożyć hołd i wręczyć ryngraf z Maryją Augusto Pinochetowi –
dyktatorowi, który wymordował kilka tysięcy swoich przeciwników politycznych. Po
powrocie z tej sympatycznej wizyty Marek Jurek zasłynął m. in. próbą wpisania
zakazu aborcji do konstytucji. Trzeba przyznać, że brzmi to wszystko sensownie:
za zabijanie nienarodzonych do 3 lub 8 lat pozbawienia wolności, za zabijanie
narodzonych – ryngraf z Maryją.
Inny przykład: niedawno profesor
Ryszard Legutko, również zdeklarowany katolik i obrońca życia od momentu
poczęcia, napisał laurkę Ronaldowi Reaganowi pt. „Czekam na polskiego Ronalda Reagana”. Katolik i obrońca życia wyczekuje polskiego odpowiednika kogoś, kto
organizował, finansował, szkolił i zbroił oddziały, które w Nikaragui i
Salwadorze wymordowały kilka tysięcy bezbronnych ludzi, w tym wielu katolickich księży. Nie wiem, czy nauka będzie kiedykolwiek w stanie poznać procesy, które
zachodzą w mózgu człowieka piszącego takie rzeczy.
Nie chcę tu robić wrażenia,
że problem podwójnych standardów to tylko problem ruchu pro-life. Niektóre z wyżej
wymienionych zbrodni nie ruszają nie tylko tzw. obrońców życia, one w naszej
szerokości geograficznej mało kogo w ogóle ruszają. Nie chcę też powiedzieć, że
tzw. obrońcy życia wymyślają sobie jakieś dziwne usprawiedliwienia dla tych
zbrodni – nie licząc przypadków patologicznych typu Marek Jurek, generalnie
najwidoczniej nie mają oni o tych zbrodniach większego pojęcia. Albo coś tam do
nich dochodzi, ale się nie zastanawiają, tym bardziej że nikt wokół nie robi z
tego afery. Trudno to jednak uznać za dobre usprawiedliwienie – istnieje w
końcu coś takiego jak etyka przekonań.
Czego by nie myśleć o prawie do
aborcji, Anscombe była rzadkim przypadkiem osoby, której nie interesowały takie
usprawiedliwienia, i to rzadkim nie tylko wśród ludzi o podobnych poglądach.
bo ci narodzeni, to komuniści byli. albo terroryści, a nie ludzie.
OdpowiedzUsuńA ja myślę trochę inaczej -- że to kwestia konwencji. Bezpieczna aborcja jest możliwa dzięki postępowi medycyny od względnie nie tak dawna -- powiedzmy 100, 150 lat (proszę mnie poprawić). A mordercze wojny towarzyszą nam od zawsze. Oczywiste jest, że konserwatysta przystaje na mordercze wojny, a nie przystanie na aborcję.
OdpowiedzUsuńPrzykład z w wojną jest skrajny, ale gdy czytam notkę to nasuwają się mniej skrajne. Drony, owszem, są nowością, ale 'zdalne zabijanie wrogów USA' tolerowali wszyscy znani mi prezydenci USA w ostatnich kilkudziesięciu latach. Bomba atomowa zgorszyła Elizabeth Anscombe, i słusznie, ale czy była ona większym zgorszeniem niż naloty dywanowe na Niemcy, czy Japonię? Tyle, że naloty były efektem stopniowej brutalizacji wojny, więc czymś oswojonym dla myślicieli; a bomba uwalniała wciąż nową (dla ludzkości) energię.
Bardzo możliwe, że coś w rodzaju "efektu nowości" ma tu znaczenie, ale nie tłumaczy to wszystkiego, chodzi też pewnie o religijną obsesję na punkcie seksu. Z tą nowością to może być ciekawa hipoteza, ale nic mi nie wiadomo, żeby ktoś to badał, nawet nie bardzo mi przychodzi do głowy, jak można by to robić.
UsuńJa osobiście nie widzę zbytnio uzasadnienia dla wojny mającej inny cel niż obrona ludzi. Trudno mi również odnosić się do intencji towarzyszących spotkaniu z Pinochetem, lub co miał ma myśli prof. Legutko powołując się na potrzebę pojawienia się polskiego R. Reagana.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się jednak, że problem wojny wydaje się przeciętnemu Polakowi bardzo odległy od polskiej rzeczywistości i niezbyt widzi możliwość działania w tej sferze. Pamiętam jak przyjechała do mnie rodzina jakiś rok, lub dwa po interwencji w Iraku i w jakiejś rozmowie o sytuacji w Stanach moja ciocia bardzo emocjonalnie wspominała o tym że Stany są w stanie wojny, że Amerykanie giną, a ja dopiero po tej rozmowie uświadomiłem sobie, że Polska również uczestniczy w tej wojnie.
Jednak trudno o tym pamiętać cały czas, gdy wojna wydaje się jakaś obca, a władze twierdzą, że przyłączają się do niej tylko dlatego, że muszą naśladować wszystkie działania Stanów Zjednoczonych i nawet niedawnego zdrajcę uznać za bohatera, gdyż takie polecenia padły w Waszyngtonie.