niedziela, 26 marca 2017

EMNN #12: Książę i szewc



Chyba najwcześniejszym powszechnie znanym eksperymentem myślowym w kategorii „tożsamość osobowa” jest historia o wędrującej duszy księcia z „Rozważań dotyczących rozumu ludzkiego” Locke'a:

Jeśli dusza księcia, zawierająca w sobie świadomość przeszłego życia księcia, wstąpi do ciała szewca, podczas gdy dusza szewca je opuści, wszyscy przekonają się, że będzie on tą samą osobą co książę, odpowiedzialną tylko za czyny księcia. Kto jednak może powiedzieć, że będzie to ten sam człowiek? (II 27, tłumaczenie moje)

Locke chce powiedzieć, że umysł księcia plus ciało szewca to książę w ciele szewca, a nie szewc z umysłem księcia. Mimo że ciało księcia jest nieobecne, nadal mamy do czynienia z osobą księcia. A zatem bycie tą samą osobą nie wymaga bycia tym samym ciałem czy biologicznym organizmem (przy czym bycie tym samym człowiekiem to już według Locke'a inna historia, bo człowiek składa się z umysłu i ciała).
Pytanie „Co decyduje o byciu tą samą osobą?” trapiło Locke'a głównie ze względów religijnych: jako pobożny chrześcijanin Locke próbował zrozumieć nauczanie o wskrzeszeniu umarłych – niezbyt chyba dzisiaj popularną, ale jednak centralną doktrynę chrześcijaństwa (nie tylko zresztą chrześcijaństwa, judaizmu i islamu również). Jak te wszystkie trupy mają niby naraz wyjść z ziemi, by Bóg mógł je osądzić? Jak zrekonstruować kogoś, kto rozłożył się tysiące lat temu? Jak ma to być fizycznie możliwe? (Na marginesie: Tomasza z Akwinu podobne rozważania doprowadziły do wymyślenia bardzo zabawnego eksperymentu myślowego o kanibalu, którego ciało składa się wyłącznie z ciał zjedzonych przez niego ludzi, przez co nie wiadomo, co z nim zrobić w Dniu Sądu.) A może nie będą to musiały być – kombinował najwyraźniej Locke – te same ciała, może da się być tą samą osobą w zupełnie innym ciele, np. wyczarowanym przez Boga specjalnie na okazję Sądu? Scenariusz z szewcem/księciem ma sugerować, że taka opcja jest metafizycznie możliwa.

Orfeo Orfei, Il ciabattino politico, 1873

Nie wszystkim się ten eksperyment podoba. Np. współczesny filozof Roy A. Sorensen w swojej książce o eksperymentach myślowych pisze:

Locke chciał wykazać, że to psychologiczne, a nie fizyczne cechy osoby są kluczowe, jeśli chodzi o jej tożsamość. Ponieważ w realnym świecie cechy psychologiczne i fizyczne są ze sobą ściśle skorelowane, Locke rozdziela je wyobrażając sobie scenariusz z księciem i szewcem: pewnego ranka osoba z ciałem księcia budzi się ze wspomnieniami szewca, a osoba z ciałem szewca budzi się ze wspomnieniami księcia. Każda z nich pamięta przeszłość związaną z tym drugim ciałem. Większość ludzi powie, że książę i szewc zamienili się na ciała. Wniosek ten ma wspierać stanowisko Locke'a, według którego tożsamość osobowa jest kwestią psychologicznej kontynuacji. Krytycy zauważają jednak, że można pamiętać tylko to, czego się samemu rzeczywiście doświadczyło. A zatem opisując szewca jako kogoś, kto ma wspomnienia księcia, z góry zakładamy, że jest on księciem. A zatem eksperyment myślowy z góry przyjmuje (begs the question in favor of) psychologiczne kryterium tożsamości osobowej. (257, tłumaczenie znowu moje)

Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem ten zarzut. Pomijając nieścisłości w powyższym podsumowaniu, kołowość (circularity, petitio principii, begging the question) to coś, co można zarzucać argumentom, nie eksperymentom myślowym. Błąd polega na tym, że ktoś zakłada prawdziwość wniosku argumentu, by uzasadnić którąś z jego przesłanek (szkolny przykład: „Biblia jest prawdziwym Objawieniem Bożym, bo w Biblii wyraźnie jest napisane, że jest ona prawdziwym Objawieniem Bożym”). Oczywiście eksperyment myślowy może okazać się zamaskowanym argumentem. Jednak ani Sorensen, ani chyba żaden z krytyków, o których Sorensen wspomina (z Josephem Butlerem na czele), nie tłumaczy, jak można historię o szewcu z duszą księcia zinterpretować jako argument. Jeśli wnioskiem ma być „Ciało szewca plus dusza księcia to osoba księcia”, to jakie mają być przesłanki i dlaczego uzasadnienie którejś z nich ma zakładać prawdziwość wniosku?
Jasne, że nie da się pamiętać czegoś, czego się nie doświadczyło. To jednak nie znaczy jeszcze, że kryterium biologiczne jest nieistotne dla bycia tą samą osobą. Ani że kryterium psychologiczne jest wystarczające. A to ma być właśnie morał płynący z historii Locke'a, więc chyba trudno mu zarzucać, że kręci się w tej historii w kółko.

wtorek, 14 marca 2017

Udowadnianie nieistnienia (II)



W pierwszej części pisałem o zasadzie „nie da się udowodnić nieistnienia”, która mimo tego, że jest gwałtem na elementarnej logice, ma się świetnie, zwłaszcza wśród wojujących ateistów internetowych. Za rozpowszechnienie tego nonsensu odpowiada na pewno w dużym stopniu kilka tyleż popularnych, co niezbyt bystrych postaci, takich jak Ayn Rand. Ale dlaczego akurat ten nonsens, a nie jakiś inny? Myślę, że są co najmniej cztery źródła nieporozumienia: zasada domniemania niewinności, problem indukcji, tezy o przewadze afirmacji nad negacją i argument z czajniczka Russella. 


Domniemanie niewinności

Jak wszyscy wiedzą, w sądach obowiązuje zasada domniemania niewinności: to nie oskarżony ma udowodnić, że nie popełnił czynu zabronionego, to oskarżyciel ma udowodnić, że oskarżony ten czyn popełnił. Dopóki oskarżycielowi się to nie uda, oskarżony jest uznawany za niewinnego.
Zdaje się, że niektórzy wysnuli z tego taki niemądry wniosek: nie da się udowodnić, że ktoś czegoś nie zrobił (choć da się udowodnić, że coś zrobił) i tak jak na oskarżycielu w sądzie spoczywa ciężar dowodu, tak spoczywa on na każdym, kto twierdzi, że coś miało miejsce, albo że coś istnieje. I dopóki się nie udowodni, że coś miało miejsce, albo że coś istnieje, to należy przyjąć, że nie miało miejsca, albo że nie istnieje.
Jest to nieporozumienie okrutne. Jak pisałem w komentarzu pod tekstem o ignorancji Dawkinsa, domniemanie niewinności to zasada prawna i przenoszenie jej do epistemologii nie ma najmniejszego sensu. Sąd działa w systemie zerojedynkowym: jeśli kogoś nie można uznać za winnego, to trzeba go uznać za niewinnego. Do tego poprzeczka dla oskarżenia jest zawieszona bardzo wysoko: dowody muszą być bardzo mocne, a wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego. Często nie udaje się jej przeskoczyć z powodów innych niż czyjaś rzeczywista niewinność.
Januszowi Palikotowi nie udowodniono nielegalnego finansowania kampanii wyborczej, ale czy to oznacza, że wszystko było z tym finansowaniem było w porządku? Czy racjonalna osoba ma przyjąć, że kilkudziesięciu studentów i emerytów nagle znalazło wolne kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy i postanowiło je wpłacić na kampanię milionera, bo akurat nie miało lepszego pomysłu, co z tym szmalcem zrobić? Takich przykładów jest przecież milijon.
Poza tym nie da się nawet powiedzieć, że w sądach obowiązuje zasada, że nie udowadnia się, że ktoś czegoś nie zrobił – ani nawet że ktoś nie zrobił czegoś, co było zabronione. Obrona oskarżonego bardzo często polega właśnie na udowadnianiu, że się czegoś zabronionego nie zrobiło. Domniemanie niewinności to tylko stwierdzenie, że w przypadku braku dowodów za lub przeciw zostanie się uniewinnionym. Nie wynika z tego w żaden sposób, że coś się da, albo że czegoś się nie da.


Problem indukcji

W wielu podręcznikach problem indukcji często wprowadza się za pomocą przykładu albo z białymi łabędziami, albo z czarnymi krukami: jeśli wszystkie dotychczas zaobserwowane kruki były czarne, to czy możemy przyjąć, że wszystkie kruki czarne?
Ktoś to gdzieś usłyszał i najwidoczniej dalej rozumował w ten sposób: dopóki ktoś nie zaobserwuje nieczarnego kruka, to należy uznać, że wszystkie kruki są czarne. Czyli jeśli białe kruki istnieją, to można udowodnić, że istnieją – mianowicie udowodnić przez obserwację. Ale jeśli nie istnieją, to nie da się udowodnić, że nie istnieją, prawda? Bo nie da się udowodnić, że coś nie istnieje, prawda?
Otóż nieprawda. Istnieje mnóstwo teorii na temat tego, jak dokładnie działa indukcja i jak odróżnić mocne argumenty indukcyjne od słabych, ale z żadna z tych teorii nie zakłada, że nie da się udowodnić nieistnienia. W wielu wypadkach z tego, że wszystkie zaobserwowane x są y wynika, że twierdzenie „wszystkie x są y” jest bardziej prawdopodobne niż nieprawdopodobne, ale w żaden sposób nie oznacza to, że „nie da się udowodnić nieistnienia takich x, które nie są y”, a już tym bardziej, że w ogóle nie da się udowodnić nieistnienia czegokolwiek.


Przewaga afirmacji nad negacją

W języku naturalnym istnieje niewątpliwie coś w rodzaju nierównowagi między zdaniami, które mówią, że coś jest, a zdaniami, które mówią, że czegoś nie ma. Różni dawni filozofowie różnie tę nierównowagę tłumaczyli. Arystoteles np. pisze w Metafizyce, że ktoś, kto „zna rzecz pod względem istnienia” (τῷ εἶναι γνωρίζει τὸ πρᾶγμα) wie więcej niż ktoś, kto zna rzecz pod względem nieistnienia. Tomasz z Akwinu w komentarzach do Arystotelesa pisze, że negacja jest wtórna wobec afirmacji, ponieważ afirmacja „jest prostsza”, „oznacza złożenie, a nie dzielenie” i ponieważ „posiadanie czegoś ma naturalne pierwszeństwo nad pozbawianiem czegoś”.
Nie da się zaprzeczyć, że relacja między afirmacją i negacją jest jakoś tam asymetryczna (np. morfosyntaktycznie), ale na czym by ta asymetria dokładnie nie polegała, na pewno nie polega ona na tym, że jedne twierdzenia da się udowadniać, a drugich się nie da – a to z powodu, o którym pisałem w poprzedniej części: każde twierdzenie pozytywne ma swój negatywny logiczny ekwiwalent (czyli coś z takimi samymi warunkami prawdziwości) i każde twierdzenie negatywne ma swój pozytywny logiczny ekwiwalent.


Czajniczek Russella

Kiedy ktoś wspomina o tym, jak to nie można dowieść nieistnienia, można się spodziewać, że za chwilę padnie argument z czajniczka Russella. Argument wygląda następująco: nie można udowodnić, że nie istnieje porcelanowy czajniczek krążący wokół Ziemi, a jednak wszyscy przyjmujemy, że czajniczek nie istnieje. Należy więc też przyjąć, że Bóg nie istnieje, chociaż nie da się tego udowodnić. Wystarczy, że nie ma dowodów na istnienie Boga – tak samo jak nie ma dowodów na istnienie czajniczka.
Jest to, jak pisałem w osobnym tekście, kolejne nieporozumienie: jeśli przyjmujemy, że czajniczek nie istnieje, to nie dlatego, że nie ma dowodów na istnienie czajniczka, tylko dlatego, że są dowody na nieistnienie czajniczka. Błąd czajniczkowy jest wyraźne związany z błędem nieistnieniowym: wygląda na to, że dla wielu osób nie da się udowodnić nieistnienia czajniczka, bo najwyraźniej w ogóle nieistnienia czegokolwiek nie da się udowodnić, a czajniczek jest tylko przykładem.


Wydaje mi się, że te cztery błędy nałożyły się na siebie, wzajemnie się uwiarygodniły i tak urodził się nasz potwór. Potwór, który pozostanie świadectwem intelektualnej nędzy współczesnego „racjonalizmu”. Co gorsza, to tylko jeden z przykładów, jest tego dużo więcej.
Trochę mnie to wszystko smuci, bo sam jestem ateistą i nie mogę zupełnie spokojnie patrzeć, jak siostry i bracia w niewierze robią z siebie idiotów posługując się tymi argumentami. Myślę, że bardzo by się nam przydał ktoś, kto łączyłby znajomość choćby podstaw epistemologii, logiki, metodologii nauk i filozofii religii z retorycznym talentem Hitchensa czy popularyzatorskim talentem Dawkinsa. Wszystkich krytyków teizmu, jakich znam, mógłbym podzielić na filozoficznych dyletantów piszących większe lub mniejsze bzdury w atrakcyjny sposób (Dawkins, Hitchens, Shermer, Krauss, Coyne) i fachowców przedstawiających porządne argumenty w nieprzystępny sposób (Sobel, Grim, Oppy, Martin, Schellenberg, Smith, Draper). Między obiema grupami jest jakaś dziwna przepaść – ktoś mógłby w końcu zacząć ją zasypywać.