niedziela, 28 kwietnia 2013

Skoki testosteronu w kulturach honoru

D. Cohen, R. E. Nisbett, B. F. Bowdle, N. Schwartz: Insult, Aggression, and the Southern Culture of Honor: An "Experimental Ethnography", "Journal of Personality and Social Psychology", May 1996, Vol. 70, No. 5, 945-960.

 


Kulturą honoru antropologowie nazywają kulturę, gdzie panuje szerokie przyzwolenie na tzw. wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę i gdzie „zniewaga krwi wymaga”, raczej w dosłownym znaczeniu. Mężczyzna (zazwyczaj chodzi tylko o mężczyzn), któremu okazano brak szacunku, jest tu zobowiązany do agresywnej reakcji. Podobnie w wypadku wyrządzenia fizycznej krzywdy jemu czy bliskiej osobie. Brak agresywnej reakcji jest generalnie źle widziany.
Jeśli ktoś, powiedzmy, zgwałci moją siostrę, to w kulturze nie-honoru (niektórzy mówią o „kulturze prawa”) będzie się ode mnie oczekiwać, że grzecznie poczekam, aż policja i sąd załatwią sprawę. W kulturze honoru będzie się oczekiwać, że sam znajdę złoczyńcę, wypruję z niego flaki i rozsmaruję na ścianie. Czy coś w tym stylu.
Typową kulturą honoru będzie np. Czarnogóra, zwłaszcza między XV a XIX wiekiem, z jej niekończącymi się łańcuchami krwawych zemst, ale będzie nią też w dużym stopniu do dzisiaj Południe Stanów Zjednoczonych – tak przynajmniej twierdzą psychologowie Richard Nisbett i Dov Cohen, którzy napisali książkę na ten temat. Można się z niej dowiedzieć, że np. w Teksasie jeszcze w 1973 obowiązywało prawo, według którego zabicie przez męża żony i jej kochanka przyłapanych na gorącym uczynku nie podlegało karze jako „usprawiedliwione zabójstwo” (justifiable homicide).
Kultury honoru mają według Nisbetta i Cohena to do siebie, że utrzymują się często jeszcze długo po zmianie warunków, które umożliwiły ich powstanie. Te warunki to, jak łatwo się domyślić, słabość wymiaru sprawiedliwości i ogólnie struktur państwowych, ale też, przynajmniej według Cohena i Nisbetta, przewaga pasterstwa nad uprawą ziemi.
Współczesna Polska to raczej nie kultura honoru, chociaż oczywiście kategoria jest stopniowalna, poza tym wiele zależy od konkretnej grupy społecznej: bliżej będzie do niej na pewno jakimś więźniom, kibolom czy hiphopowcom.
Okazuje się, że są chemiczne podstawy dla tej różnicy: Nisbett et al. odkryli np., że u przedstawicieli kultury honoru w postaci amerykańskiego Południa (m. in. Teksasu, Północnej i Południowej Karoliny, Louisiany, Tennessee, Kentucky, Oklahomy, Arkansas) po usłyszeniu zniewagi mocno rośnie poziom kortyzolu (hormonu związanego ze stresem, niepokojem i pobudzeniem) i testosteronu (hormonu związanego, jak wiadomo, z agresją i dominacją):

Kortyzol: t(165)= 2.14, p<0.03, testosteron: t(165) = 2.19, p<0.03. Różnice między nieobrażanymi Amerykanami z Południa, nieobrażanymi Amerykanami z Północy i obrażanymi Amerykanami z Północy nie były statystycznie istotne (w przypadku obu hormonów).
Eksperyment polegał dokładnie na tym, że uczestnicy z grupy eksperymentalnej (którym powiedziano, że biorą udział w badaniu poziomu cukru podczas wykonywania różnych zadań) oddawali próbkę śliny, a następnie byli kierowani z formularzem do innego pomieszczenia. W korytarzu na każdego wpadał podstawiony osiłek i po zderzeniu nazywał dupkiem (asshole), po czym próbkę śliny pobierano jeszcze raz.
To tylko jeden z eksperymentów Nisbetta et al. pokazujący różnicę w podejściu do zniewagi i agresji między Południem a Północą. Inne badanie pokazało np., że właściciele firm z Południa są bardziej skłonni zatrudnić kogoś skazanego za zabójstwo, jeśli zabitym był człowiek, który wcześniej publicznie opowiadał o tym, czego to nie robił z partnerką przyszłego zabójcy. Właściciele firm z Północy wszystkich skazanych za zabójstwo traktują podobnie, bez względu na to, czy chodziło o jakiś honor, czy nie.

Jonathan Ross udowadnia, że kultura honoru w Zjednoczonym Królestwie skończyła się prawdopodobnie jakiś czas temu.

Co z tego wynika filozoficznie istotnego? Według Johna Dorisa i Stephena Sticha to, że doktryna zwana moralnym realizmem jest prawdopodobnie błędna. Według moralnego realizmu sądy moralne mogą być obiektywnie prawdziwe lub fałszywe, ponieważ istnieje jakaś obiektywna moralna rzeczywistość, od której to zależy. Prawdopodobnie najpopularniejszym argumentem przeciwko moralnemu realizmowi jest argument z nieusuwalnych moralnych sporów: skoro ludzie (tak filozofowie, jak laicy) za nic nie mogą dojść do porozumienia w wielu moralnych kwestiach, to być może po prostu nie ma żadnych niezależnych od stanów umysłu moralnych faktów, tak samo jak (najwidoczniej) nie ma obiektywnych faktów dotyczących dobrego wychowania, smaczności potraw czy przepisów ruchu drogowego. Moralni realiści różnie sobie radzą z tłumaczeniem moralnych sporów:

[…] jedne spory traktują jako w gruncie rzeczy niedotyczące moralności, inne jako efekt zniekształcenia spowodowanego emocjami lub interesownością, jeszcze inne jako wynik niewystarczająco wnikliwego rozumienia, co twierdzi druga strona. Jeśli jakaś kombinacja tych wyjaśnień działa, to moralni realiści mają mocne podstawy, żeby nie uważać istnienia moralnych sporów za dobry argument przeciwko moralnemu realizmowi.
[G. Sayre-McCord: Moral realism, tłumaczenie moje]

Problem w tym, powiadają Doris i Stich, że nie zawsze działa, czego przykładem jest spór między kulturą honoru i kulturą prawa. A jeśli działa, to moralni realiści (przynajmniej większość z nich twierdząca coś podobnego jak w cytacie powyżej) powinni pokazać gdzie można się tu dopatrzyć sporu o jakieś pozamoralne fakty, albo stronniczości, albo braku racjonalności, albo niezrozumienia drugiej strony. Wobec tego, że przykładów podobnych moralnych sporów znalazłoby się jeszcze co najmniej kilka, trudno moralny realizm (przynajmniej ten standardowy) akceptować.