poniedziałek, 25 czerwca 2012

Czy to taki wielki problem, że wolna wola nie istnieje? (I)

J. Coyne: You Don't Have Free Will, "The Chronicle of Higher Education" 18.03.2011.


Anonimowy komentator zapytał ostatnio, co myślę o wolnej woli. Gdybym miał odpowiedzieć krótko, to powiedziałbym, że nie istnieje coś takiego. Co może być jednak –  jak to bywa z jednozdaniowymi odpowiedziami na tego typu pytania – mylące.
Filozoficzny problem z wolną wolą polega na tym, że z jednej strony mamy bardzo silną i elementarną intuicję mówiącą, że w pewnych sytuacjach możemy dokonywać wyboru między różnymi rodzajami postępowania, a z drugiej wygląda na to, że nic w przyrodzie (na pewnym poziomie) nie dzieje się bez przyczyny i nie ma odstępstw od praw nią rządzących.
Nawet Mózg z planety Arous
nie mógł prawdopodobnie
nic poradzić na determinizm.
Kiedy weźmiemy, powiedzmy, jabłko i będziemy je upuszczać, to za każdym razem spadnie nam ono na ziemię, choćbyśmy nie wiem ile razy powtarzali próbę, zawsze zachowa się nam ono zgodnie z nieubłaganym prawem fizyki. Nie jesteśmy oczywiście w stanie wszystkiego na tym świecie przewidzieć, bo nie znamy wszystkich praw natury ani nie jesteśmy w stanie zebrać wszystkich potrzebnych danych i dokonać odpowiednich obliczeń, ale gdybyśmy, jak demon Laplace’a, te prawa znali i byli w stanie wszystko policzyć, to przyszłość nie miałaby tajemnic. Jesteśmy zbudowani z tej samej materii co spadające jabłka, a wszystkie nasze akty woli, decyzje itp. są ściśle zależne (nie wdając się w subtelności filozofii umysłu) od tego, co dzieje się w naszych mózgach. Wszystko, co dzieje się w mózgu, jest – tak jak wszędzie indziej w przyrodzie – regulowane przez te nieubłagane prawa.
Zdrowy rozsądek mówi, że nie da się tego  poglądu (zwanego przyczynowym determinizmem) pogodzić z wolną wolą. Jedni z tych, którzy twierdzą, że się nie da (tzw. inkompatybilizm), odrzucają determinizm i stawiają na wolną wolę (tzw. libertarianizm, nie należy oczywiście mylić z politycznym libertarianizmem), drudzy odrzucają wolną wolę i stawiają na determinizm (tzw. twardy albo mocny determinizm).
Argumenty tych pierwszych wydają mi się dość rozpaczliwe; przypomina to upieranie się, że badania badaniami i geografia geografią, ale intuicja wyraźnie mówi, że Ziemia jest płaska. Chodzi zresztą najczęściej o bardziej lub mniej jawnych chrześcijan, którym wolna wola (rozumiana jako jakaś magiczna zdolność do przerywania łańcucha skutków i przyczyn) jest potrzebna do obrony różnych teologicznych koncepcji.
Są jeszcze tacy, którzy próbują ratować wolną wolę za pomocą mechaniki kwantowej. Mechanika kwantowa (czy raczej jedna z jej interpretacji) pokazuje, że świat nie jest taki znowu zdeterminowany. Po pierwsze jednak: nawet jeśli ta interpretacja jest prawdziwa, to dotyczy ona tylko świata na poziomie cząsteczek. Jabłka nie zaczną raz spadać, a raz nie, kiedy okaże się, że niedeterministyczna interpretacja mechaniki kwantowej jest bezspornie prawdziwa. Po drugie: do uratowania wolnej woli nie wystarczy uzasadnienie istnienia przypadkowości czy losowości wydarzeń w przyrodzie, tutaj nie chodzi o przypadkowe działania, ale o działania wybrane przez jakiś racjonalny podmiot spośród alternatyw.
Niektórzy dochodzą tutaj do wniosku, że to w ogóle jakiś pseudoproblem i że wolna wola to w ogóle wewnętrznie sprzeczna idea, jak kwadratowe koło, i jako taka niezależnie od prawdziwości determinizmu nie może istnieć. Ci natomiast, którzy wolą się trzymać determinizmu, lubią powoływać się na różne neurologiczne eksperymenty (najbardziej znane to te przeprowadzone przez Benjamina Libeta) sugerujące, że kiedy w głowie pojawia się świadomy akt woli, decyzja jest już wcześniej nieświadomie podjęta.
Jednak większość filozofów wbrew zdrowemu rozsądkowi twierdzi, że istnienie wolnej woli da się pogodzić z determinizmem (w mojej ulubionej ankiecie stwiedziło tak 59% filozofów; libertarianizm i brak wolnej woli uzyskały odpowiednio niecałe 14% i ponad 12%). Filozofom tym nie chodzi jednak o wolną wolę w znaczeniu magicznej zdolności do łamania praw natury i bardzo często trudno mi się dopatrzeć jakiegokolwiek sporu co do faktów między nimi a deterministami mówiącymi, że wolna wola nie istnieje. Po prostu jedni i drudzy co innego rozumieją przez „autentycznie wolny wybór”, czy „złudzenie wyboru”. Dla mnie po prostu bardziej naciągane i sprzeczne z potocznym rozumieniem pojęcia są definicje kompatybilistów.
Najbardziej interesujące w tym wszystkim jest oczywiście pytanie o to, co w takim razie z moralną odpowiedzialnością, prawem, karaniem, robieniem wyrzutów, obrażaniem się itd., czy to wszystko ma w ogóle sens, jeśli wolna wola nie istnieje, albo istnieje tylko w jakimś dziwnym sensie? O tym jednak dopiero w następnym odcinku.

niedziela, 10 czerwca 2012

„Powiedz NIE historii filozofii”

Philosophy Bites: Adrian Moore on Philosophy and Its History, 6.04.2012.




Tabliczkę takiej treści powiesił sobie podobno dawno temu na drzwiach gabinetu filozof Gilbert Harman. Gardzenie historią filozofii nie było wtedy, i raczej dalej nie jest, czymś specjalnie oryginalnym wśród tzw. analitycznych filozofów (czyli obecnie prawie wszystkich akademickich filozofów w anglojęzycznym świecie i w Skandynawii). Kiedy ktoś próbuje analityczną filozofię zdefiniować, to taką postawę uznaje często za jedną z charakterystycznych cech. Skrywa się za tym chyba głównie chęć traktowania filozofii jako dyscypliny ścisłej i poważnej, w rodzaju ścisłych dziedzin nauki. Tak jak studiowanie chemii nie obejmuje zagłębiania się w teorię flogistonu i tak jak studiowanie biologii nie obejmuje poznawania teorii czterech humorów, tak też studiowanie filozofii nie powinno obejmować zapoznawania się z tym, co Parmenides miał do powiedzenia o bycie, Augustyn o iluminacji, Leibniz o monadach, a Hegel o duchu historii. Jeśli coś u tych wszystkich dawnych mędrców było wartościowego, to przedostało się do współczesnej filozofii i tylko nią jest sens się zajmować (oczywiście jeśli się akurat nie jest historykiem).
Mistrzami takiego podejścia do historii byli na początku XX w. Carnap, Schlick i inni neopozytywiści oraz – podchodzący do sprawy z trochę innej strony – Wittgenstein. Ci pierwsi uważali, że większość filozoficznej klasyki – zwłaszcza tego, co nazywa się metafizyką – jest do wyrzucenia, ponieważ składa się ze zdań pozbawionych sensu faktycznego; Wittgenstein twierdził, że historia filozofii to w zasadzie historia językowych nieporozumień.
Ani on, ani logiczni pozytywiści nie byli w tym oczywiście pierwsi; kto całkowicie nie pogardza historią filozofii, ten wie, że przetrzebienie filozoficznych bibliotek zalecał już Hume:

Biorąc do ręki jakiś tom, traktujący np. o teologii albo szkolnej metafizyce, zapytujemy: Czy zawiera jakieś rozumowanie abstrakcyjne dotyczące wielkości lub liczby? Nie. Czy zawiera jakieś oparte na doświadczeniu rozumowanie dotyczące faktów i istnienia? Nie. A więc w ogień z nim, albowiem nie może zawierać nic prócz sofisterii i złudzeń!
(Badania dotyczące rozumu ludzkiego, XII, 3, tłum. D. Misztal, T. Sieczkowski)

To, co się działo w pierwszej połowie XX w. było jednak najbardziej radykalne i najbardziej wpłynęło na dzisiejszy stosunek filozofów do własnej historii. Kiedy jednak z czasem zaczęły wychodzić na jaw różne problemy z zasadą weryfikacji logicznych pozytywistów, filozofowie zaczęli ogólnie łagodnieć i wracać do wielu dawnych problemów i dawnych myślicieli, którzy je formułowali. Trudno dzisiaj znaleźć akademickiego filozofa, który by twierdził, że filozofia zaczyna się od Fregego, co jakieś kilkadziesiąt lat temu nie było takie trudne. Z drugiej strony trudno też znaleźć filozofa, w każdym razie w anglojęzycznym kraju, który by miał pełne zrozumienie dla programu studiowania filozofii pomyślanego jako przegląd historycznych epok z ich najważniejszymi filozofami.
Albert Wielki rozmawia z Arystotelesem.
Narysowane podczas wykładu na Uniwersytecie
w Uppsali przez O. J. Gutho, ok. 1477-86. 
Do bycia przykładem tego drugiego aspiruje chyba Adrian Moore, który historii filozofii broni w wyżej wklejonym wywiadzie z Nigelem Warburtonem. Moore twierdzi, że filozofia zasadniczo różni się od nauki tym, że nie odkrywa (przynajmniej nie w ten sam sposób co nauka) nowych rzeczy, nie poszerza wiedzy i generalnie nie ma w niej niczego podobnego do naukowego postępu.
Zgodziłbym się z Moorem, że nie ma specjalnego postępu, ale nie wiem dlaczego miałaby z tego wynikać konieczność studiowania historii filozofii. Dlaczego nie dać sobie raczej w ogóle z filozofią spokoju i zająć się czymś pożytecznym? Na to pytanie Moore w krótkim wywiadzie nie odpowiada (trzeba uczciwie powiedzieć, że wywiad został przeprowadzony z okazji wydania książki Moore’a The Evolution of Modern Metaphysics, w której odpowiedź może się znajdować).
Nie zgadzam się natomiast z Moorem, że w filozofii z założenia nie chodzi o postęp, nowe odkrycia, obalanie błędnych teorii i poszerzanie wiedzy. Myślę, że było wielu filozofów, którzy chcieli odkrywać i obalać zupełnie w ten sam sposób, co naukowcy, tylko ostatecznie nie bardzo im to wychodziło.
Kiedy np. Kant ogłaszał „kopernikański przewrót w filozofii”, to naprawdę wydawało mu się, że przedkantowska epistemologia trafi do muzeum martwych idei, gdzie będzie ją można podziwiać obok przedkopernikańskiej astronomii. Takich przykładów można by znaleźć, myślę, sporo. Wydaje mi się, że filozofowie jak wszyscy inni śmiertelnicy lubią racjonalizować swoje porażki i stwierdzać, że właśnie o to im chodziło i że taki już urok tego, czym się zajmują. Stąd biorą się stanowcze twierdzenia o odrębnych metodach i odrębnej naturze filozofii.
Nie widzę więc wielkiego pożytku w studiowaniu Leibniza czy innego Hegla, ale nie sądzę też, że przez samo ignorowanie własnej historii filozofia stanie się od razu dyscypliną poważną jak fizyka, chemia, czy biologia. Problem braku jasnych odkryć i postępu w filozofii od tego nie zniknie. Fizycy, chemicy czy biolodzy mogą (i nawet powinni) ignorować przestarzałe teorie, bo mają nowe teorie, które dużo lepiej tłumaczą zjawiska, którymi się zajmują. Filozofowie natomiast nie dość, że nie potrafią jasno stwierdzić, która teoria coś trafniej tłumaczy, to często nie bardzo są nawet w stanie ustalić, co ma być tłumaczone.
Pytaniem dla filozofa powinno być więc nie tyle, czy powinien się przejmować historią filozofii, tylko czy poza historią jest się w filozofii w ogóle czym przejmować.