Ostatnio na blogu
Wojciecha Orlińskiego dyskusja zeszła z Korwina na współczesną teorię literatury. Pozwoliłem tam sobie na kilka pogardliwych uwag
pod jej adresem ze szczególnym wskazaniem na nurty nazywane zbiorczo
poststrukturalizmem. Protestować zaczął Tomasz Markiewka (vel
timsimon2). Znając moderacyjne praktyki Orlińskiego, postanowiliśmy
przenieść się z tą dyskusją tutaj.
Moja opinia o
mainstreamie współczesnej teorii literatury jest ogólnie taka jako całej tzw. filozofii kontynentalnej: spora jej część wydaje
mi się pustosłowiem udającym Coś Bardzo Głębokiego. Nie uważam
jednak, że wszystko to, czy nawet większość, da się sprowadzić
do produkowania niezrozumiałych dla nikogo zdań. Nie zaprzeczam, że
np. poststrukturaliści formułują pewne sensowne pytania i próbują
na nie odpowiadać. Nie zaprzeczam też, że są to często pytania
całkiem ciekawe: o to, na czym polega (czy powinna polegać)
interpretacja działa literackiego, jaka jest w tej interpretacji
rola autora i jego zamiarów, jaka jest rola czytelnika, jaka rola
samego tekstu itd. Problem według mnie tkwi w tym, że odpowiedzi
poststrukturalistów – kiedy da się je zrozumieć – są z reguły
idiotyczne.
Na czym ten idiotyzm
konkretnie polega? Wydaje mi się, że nieźle pokazuje to artykuł
Johna Searle'a z 1994 zatytułowany Literary Theory and Its
Discontents. Searle twierdzi w nim, że pustosłowie i
pretensjonalność teorii literatury są często podszyte
nieznajomością podstaw filozofii języka. Na pierwszy rzut oka
wygląda to tak, że mamy różne szkoły udzielające różnych
odpowiedzi na pytanie o rolę autora i czytelnika w interpretacji
dzieła literackiego. Ktoś, kto ma elementarne pojęcie o
współczesnych badaniach nad językiem może jednak dostrzec, że
tak naprawdę udzielają one odpowiedzi na różne pytania. W dodatku
odpowiedzi te są trudno uznać za ciekawe czy wartościowe. Searle
ujmuje to tak:
W dalszej części mam
zamiar pokazać, że jeśli rozumie się pewne podstawowe zasady i
rozróżnienia dotyczące języka, liczne spory współczesnej teorii
literatury, które robią wrażenie niesamowicie głębokich,
doniosłych i tajemniczych, mają rozwiązania, które są dość
proste i oczywiste. Kiedy dobrze zrozumie się podstawy, wiele
(oczywiście nie wszystkie) z tych problemów zostanie rozwiązanych.
Mam więc zamiar – obawiam się, że w dość nudny sposób –
wymienić jakieś pół tuzina zasad, z których wszystkie z
wyjątkiem jednej są oczywistością dla ludzi zajmujących się
lingwistyką czy filozofią języka, podobnie zresztą jak dla ludzi
zajmujących się psychologią, psycholingwistyką i ogólnie naukami
kognitywnymi, ale z których nie zawsze zdaje sobie sprawę
literaturoznawstwo.
Z góry pragnę
zaznaczyć, że oczywiście w zasadach tych nie ma nic świętego.
Być może da się je wszystkie obalić. Muszę też jednak z góry
zastrzec, że są pewne reguły prowadzenia dyskusji. Kiedy mówię
na przykład „Istnieje rozróżnienie między typami i
egzemplarzami” nie wystarczy po prostu odpowiedzieć „A ja
kwestionuję to rozróżnienie.” Do tego potrzeba argumentu. [639,
moje tłumaczenie]
Lista wspomnianych
zasad wygląda następująco:
1. Istnieje coś takiego jak tło
interpretacji. (to ta jedyna kontrowersyjna)
2. Istnieje różnica między typami i
egzemplarzami.
3. Istnieje różnica między zdaniem a
wypowiedzeniem zdania.
4. Istnieje różnica między użyciem
a wymienieniem.
5. Język jest kompozycjonalny.
6. Istnieje różnica między
znaczeniem zdania a znaczeniem mówiącego.
7. Istnieje różnica między
epistemologią a ontologią.
8. Kategorie semantyczne nie są
kategoriami fizycznymi.
Zdaniem Searle'a
nieznajomość tych elementarnych reguł prowadzi wielu czołowych
teoretyków literatury na manowce. Na przykład Derrida pisząc o
itérabilité
wydaje się nie rozumieć różnicy między
typami i egzemplarzami, między zdaniem a wypowiedzeniem oraz między
znaczeniem tekstu i znaczeniem mówiącego. Gdyby je rozumiał, to
zrozumiałby też, że jego pozornie doniosłe odkrycie to tylko
nieporozumienie wynikające z pewnej dwuznaczności. Kiedy się tę
dwuznaczność usunie, to twierdzenie Derridy okaże się albo
trywialne, albo jawnie fałszywe.
Poza
Derridą Searle podaje przykłady podobnych nieporozumień w
twórczości Stanleya Fisha, Waltera Benna Michaelsa i Stevena
Knappa. Ale to dla Searle'a tylko ilustracja szerszego problemu:
Sugeruję tutaj, że
znaczna część nieporozumień w teorii literatury bierze się z
nieznajomości popularnych zasad i osiągnięć filozofii języka.
Jak to możliwe? Częściowo bierze się to hiperspecjalizacji we
współczesnym życiu intelektualnym. Komuś specjalizującemu się
na przykład w dwudziestowiecznej literaturze amerykańskiej nie jest
łatwo dowiedzieć się na przykład o wynalezieniu przez Gottloba
Fregego rachunku predykatów w Niemczech pod koniec XIX w. Ale
normalna ignorancja wynikająca z granic między dyscyplinami jest
pogłębiona przez fakt, że wśród literaturoznawców, którzy
poruszają problemy z dziedziny lingwistyki czy filozofii języka i
są uznawani za autorytety w tych dziedzinach, są tacy, którzy
najwyraźniej nie wiedzą zbyt wiele na te tematy. Wspomniałem
wcześniej o kilku błędach, które wydaje się popełniać Derrida
– mam wrażenie, że są to błędy typowe dla autorów związanych
z dekonstrukcjonizmem. Uważam, że błędy te biorą się nie tylko
z ignorowania zasad, które wymieniłem, ale także z ogólnej
nieznajomości najnowszej historii filozofii języka, a także
lingwistyki. Filozofia języka, tak jak ją dzisiaj rozumiemy,
zaczyna się dopiero pod koniec XIX w. pracami Fregego i trwa poprzez
prace Russella, Moore'a, Wittgensteina, Carnapa, Tarskiego, Quine'a i
innych aż do dnia dzisiejszego. Wcześniejsi filozofowie pisali o
języku, ale ich wkład we współczesną debatę w filozofii języka
jest minimalny – w przeciwieństwie do ich wkładu w większość
innych dziedzin filozofii. O ile mi wiadomo, Derrida nie wie
praktycznie nic o pracach Fregego, Russella, Wittgensteina etc., a
jedną z głównych przyczyn jego niezrozumienia twórczości Austina
– podobnie zresztą jak mojej – jest to, że nie widzi, w jaki
sposób sytuujemy się i odnosimy do owej historii od Fregego do
Wittgensteina. Kiedy Derrida pisze o filozofii języka, odnosi się
zazwyczaj do Rousseau i Condillaca, nie wspominając o Platonie. A
jego wyobrażenie o nowoczesnym lingwiście to Benveniste czy nawet
de Saussure. Są to wszystko ważni i zasłużeni myśliciele, ich
twórczość nie powinna być na pewno ignorowana, ale nie można
zrozumieć tego, co się dzisiaj dzieje w badaniach nad językiem,
jeśli tutaj znajomość tych badań się zatrzymuje. [663]
Grzechem współczesnej
teorii literatury jest więc nie tylko pretensjonalność i
obskurantyzm, ale też (a może przede wszystkim) głęboka
ignorancja. Ignorancja, która często prowadzi do wygłaszania
różnych równie niesamowitych, co nieuzasadnionych twierdzeń.
Przypomina mi to trochę starożytnych sceptyków i sofistów, którzy
wymyślali różne paradoksy i na ich podstawie twierdzili a to że
komunikacja jest niemożliwa, a to że wiedza jest niemożliwa, a to
że świat nie istnieje. A tak naprawdę to tylko posługiwali się
językiem w zbyt beztroski sposób. Różnica między nimi a
współczesnymi teoretykami literatury polega jednak na tym, że ci
drudzy mają pod ręką dorobek logiki i badań nad językiem, który
pozwoliłby im zrozumieć, że popełniają proste błędy – ale z
jakichś powodów decydują się z tego dorobku nie korzystać.
Tak to przynajmniej
wygląda z mojej perspektywy. Tomasz Markiewka twierdzi, że to
jednak Searle nie rozumie teorii literatury i zniekształca poglądy
autorów, o których pisze. Jak wcześniej pisałem – chętnie się
dowiem, na czym te zniekształcenia polegają.