Czytam właśnie książkę,
na którą długo czekałem. Większość komentatorów się
zachwyca, a ja jakoś nie jestem przekonany. Książka ma tytuł
Moral Tribes, a jej autorem jest Joshua Greene z Harvardu.
Greene to w tej chwili chyba największa gwiazda neuroetyki i nawet
psychologii moralności w ogóle. Może obok Haidta. Moral Tribes
ma być ogólną interpretacją wyników setek eksperymentów, które
miały zbadać, co wpływa na moralne myślenie i zachowanie i jak to
wygląda na poziomie aktywności mózgu.
W wielkim skrócie,
interpretacja wygląda następująco: istnieją dwa rodzaje moralnych
problemów i dwa rodzaje moralnego myślenia. Pierwsza para to
problemy typu ja/my (czyli dobro własne kontra dobro wspólne) i
problemy typu my/oni (czyli konflikt grup, które mają różne
interesy, różne wartości i różne wierzenia). Druga para to tzw.
tryb automatyczny (szybki, intuicyjny, wydajny, mało precyzyjny) i
tzw. tryb manualny (wolny, refleksyjny, energochłonny, bardziej
precyzyjny). Ewolucja sprawiła, że tryb automatyczny generalnie
sprawdza się w rozwiązywaniu problemów typu ja/my, ale już nie
bardzo w rozwiązywaniu problemów typu my/oni. Nasze moralne
instynkty są nadal przystosowane do sytuacji, w której ludzkość
jest podzielona na małe plemiona, które nie mają potrzeby
współpracy.
Greene ma jednak większe
ambicje i nie chce tylko mówić o tym, jak jest, chce też
powiedzieć jak powinno być. I dochodzi do wniosku, że
konsekwencjalizm wygrywa z deontologią. Konsekwencjalizm mówi, że
o tym, czy działanie jest moralne decydują wyłącznie jego
konsekwencje. Według deontologii pewne działania są złe dlatego,
że należą do kategorii złych działań, niezależnie od
konsekwencji czy motywacji lub charakteru działającego. W
moralności chodzi więc o przestrzeganie praw, wypełnianie
obowiązków czy respektowanie czyjejś autonomii. Typowym przykładem
teorii konsekwencjalistycznej jest dowolny rodzaj utylitaryzmu,
typowym przykładem deontologii jest teoria moralna Kanta. W opublikowanym kilka lat
temu artykule The Secret Joke of Kant's Soul Greene twierdzi,
że deontologia jest tylko rodzajem racjonalizacji, czyli
nieświadomego dorabiania głębszych uzasadnień dla moralnego
instynktu. W Moral Tribes stara się pokazać, że utylitaryzm
jest przekroczeniem tego instynktu i tym samym poprawną odpowiedzią
na moralne konflikty, przede wszystkim konflikty typu my/oni.
Niedawno tezy Greene'a
powtórzył z grubsza Krzysztof Saja na stronie Etyki Praktycznej.
Napisałem pod jego tekstem taki przydługi komentarz (Saja nie
pisze, jak Greene, o utylitaryzmie, ale bardziej ogólnie o
konsekwencjalizmie, ale nie ma to tutaj wielkiego znaczenia):
Mam trzy
zastrzeżenia.
Po pierwsze, to nieprawda, że deontologia jest „zbieżna z naszym potocznym sposobem widzenia i przeżywania moralności”. Są sytuacje, w których rozwiązanie deontologiczne kłóci się z powszechną intuicją, a rozwiązanie konsekwencjalistyczne jest z nią zgodne. Żeby nie szukać daleko: istnieje słynny problem z kantyzmem, z którego wynika, że niemoralnie będzie skłamać mordercy pytającemu o miejsce przebywania przyszłej ofiary. Albo weźmy pierwotną wersję dylematu wagonika – tu też deontologia, a przynajmniej pewna jej forma, każe dokonać nieintuicyjnego (dla większości) wyboru.
Poza tym często trudno w ogóle mówić o jednym deontologicznym rozwiązaniu, bo deontologia to wielki wór z teoriami, które nie muszą prowadzić do takich samych wniosków. Z jednej deontologicznej teorii może wynikać coś nieintuicyjnego, podczas gdy z innej już nie. Z libertarianizmu może wynikać, że niemoralnie będzie lekko popchnąć osobę (nie robiąc jej krzywdy), żeby uratować kilka innych osób, a z jakiegoś kontraktarianizmu już niekoniecznie.
Jest jeszcze inny problem: bardzo często zupełnie nie wiadomo, co z konkretnej deontologicznej teorii wynika na poziomie etyki stosowanej (i na ile kłóci się to z intuicją). Znawcy Kanta do dzisiaj nie mogą np. ustalić, czy kantyzm prowadzi do niestrawnego wniosku, że można zabijać noworodki.
Tak naprawdę to, co Pan pisze, bardziej (choć też nie do końca) pasuje do konfliktu absolutyzm/nieabsolutyzm („istnieją pewne rygory, których nie wolno złamać choćby nie wiem co”), a nie deontologia/konsekwencjalizm. Te kategorie się nie nakładają: może być nieabsolutystyczna deontologia i może być absolutystyczny konsekwencjalizm (np. jakaś postać utylitaryzmu reguł).
Po drugie, mam wrażenie, że kiedy pisze Pan o adaptacyjnym rodowodzie intuicji moralnej, to traktuje ją Pan jako coś wrodzonego, genetycznie uwarunkowanego i generalnie niezmiennego. A, jak zauważa komentator nade mną, w rzeczywistości doświadczenie może kształtować tę intuicję w co najmniej znacznym stopniu. Są badania, które pokazują, że np. Amerykanie mają zupełnie inne intuicje niż Azjaci, kiedy chodzi o ocenę ukarania niewinnej osoby w celu uzyskania pewnej społecznej korzyści. Wszystko wskazuje, że nie wynika to z innych genów, tylko z tego, że jedni wychowują się w bardziej indywidualistycznej, a drudzy w bardziej kolektywistycznej kulturze. Są nawet badania, które pokazują, że ludzie o wyższym statusie społeczno-ekonomicznym mają wyraźnie bardziej „konsekwencjalistyczne” intuicje niż osoby o niższym statusie. Znowu, nie wynika to z genów.
Wygląda więc na to, że jeśli ktoś będzie się wychowywał w konsekwencjalistycznej kulturze, to jego „potoczny sposób widzenia i przeżywania moralności” będzie bardziej odpowiadał konsekwencjalizmowi, nie deontologii. Możliwe, że istnieje jakaś biologiczna granica, która nie pozwala intuicji przyswoić konsekwencjalizmu w większych dawkach, ale nawet jeśli istnieje, to nie wiemy, gdzie leży.
Po trzecie i najważniejsze: obawiam się, że kwestionowanie autorytetu moralnej intuicji jako takiej w celu uzasadnienia konsekwencjalizmu to piłowanie gałęzi, na której się siedzi.
To, że taka lub inna forma konsekwencjalizmu jest w ogóle dopuszczona do konkursu na najlepszą normatywną teorię moralną, to zasługa tego, że w ogromnej większości sytuacji prowadzi ona do wniosków odpowiadających powszechnej intuicji. Tak samo jak dana forma deontologii czy etyki cnót. Od dobrej teorii wymaga się po prostu, żeby porządkowała moralne intuicje za pomocą jakichś ogólnych zasad.
Oczywiście zdarza się, że dana teoria prowadzi do wniosku sprzecznego z intuicją. Nie trzeba wtedy od razu porzucać teorii, można próbować wykazać, że coś z tą konkretną intuicją jest nie tak. Ale nie można atakować intuicji moralnych jako takich, jeśli się nie chce skompromitować etyki jako takiej.
Idąc Pana tropem można stwierdzić, że konsekwencjalizm jest podejrzany, bo bardzo często prowadzi do wniosków zgodnych z intuicją, a intuicji moralnej nie należy ufać, bo ewolucja itd. Z utylitaryzmu wynika np., że gwałcenie małych dzieci jest niemoralne. A z hipotetycznej konkurencyjnej teorii, nazwijmy ją bezwstydnym deontologicznym egoizmem, wynika, że gwałcenie dzieci jest zupełnie w porządku. I podobnie będzie w tysiącu innych przypadków. Czy pokazuje to, że utylitaryzm przegrywa z BDE? Lub że BDE jest bardziej „racjonalny”? Nikt nie bierze na poważnie takich teorii jak BDE właśnie dlatego, że kłócą się one z powszechną moralną intuicją w zbyt wielu przypadkach.
W jednym z komentarzy pisze Pan, że każdej moralnej intuicji należy odmówić autorytetu jedynie „wstępnie”. Chyba nie rozumiem, co ma nastąpić po tym wstępie. Jakie ma być kryterium oceny intuicji i co to za „ważne funkcje moralności”, o których Pan pisze? Nie chce Pan chyba powiedzieć, że to jakiegoś rodzaju dobre konsekwencje, bo wtedy wpadlibyśmy w kołowe uzasadnienie: konsekwencjalizm jest fajny, bo odpowiada tym intuicjom, które są zgodne z konsekwencjalizmem. Jak w takim razie odróżnić wiarygodne intuicje od niewiarygodnych?
Czy może myśli Pan, że da się znaleźć poprawną normatywną teorię moralności zupełnie niezależnie od intuicji?
Po pierwsze, to nieprawda, że deontologia jest „zbieżna z naszym potocznym sposobem widzenia i przeżywania moralności”. Są sytuacje, w których rozwiązanie deontologiczne kłóci się z powszechną intuicją, a rozwiązanie konsekwencjalistyczne jest z nią zgodne. Żeby nie szukać daleko: istnieje słynny problem z kantyzmem, z którego wynika, że niemoralnie będzie skłamać mordercy pytającemu o miejsce przebywania przyszłej ofiary. Albo weźmy pierwotną wersję dylematu wagonika – tu też deontologia, a przynajmniej pewna jej forma, każe dokonać nieintuicyjnego (dla większości) wyboru.
Poza tym często trudno w ogóle mówić o jednym deontologicznym rozwiązaniu, bo deontologia to wielki wór z teoriami, które nie muszą prowadzić do takich samych wniosków. Z jednej deontologicznej teorii może wynikać coś nieintuicyjnego, podczas gdy z innej już nie. Z libertarianizmu może wynikać, że niemoralnie będzie lekko popchnąć osobę (nie robiąc jej krzywdy), żeby uratować kilka innych osób, a z jakiegoś kontraktarianizmu już niekoniecznie.
Jest jeszcze inny problem: bardzo często zupełnie nie wiadomo, co z konkretnej deontologicznej teorii wynika na poziomie etyki stosowanej (i na ile kłóci się to z intuicją). Znawcy Kanta do dzisiaj nie mogą np. ustalić, czy kantyzm prowadzi do niestrawnego wniosku, że można zabijać noworodki.
Tak naprawdę to, co Pan pisze, bardziej (choć też nie do końca) pasuje do konfliktu absolutyzm/nieabsolutyzm („istnieją pewne rygory, których nie wolno złamać choćby nie wiem co”), a nie deontologia/konsekwencjalizm. Te kategorie się nie nakładają: może być nieabsolutystyczna deontologia i może być absolutystyczny konsekwencjalizm (np. jakaś postać utylitaryzmu reguł).
Po drugie, mam wrażenie, że kiedy pisze Pan o adaptacyjnym rodowodzie intuicji moralnej, to traktuje ją Pan jako coś wrodzonego, genetycznie uwarunkowanego i generalnie niezmiennego. A, jak zauważa komentator nade mną, w rzeczywistości doświadczenie może kształtować tę intuicję w co najmniej znacznym stopniu. Są badania, które pokazują, że np. Amerykanie mają zupełnie inne intuicje niż Azjaci, kiedy chodzi o ocenę ukarania niewinnej osoby w celu uzyskania pewnej społecznej korzyści. Wszystko wskazuje, że nie wynika to z innych genów, tylko z tego, że jedni wychowują się w bardziej indywidualistycznej, a drudzy w bardziej kolektywistycznej kulturze. Są nawet badania, które pokazują, że ludzie o wyższym statusie społeczno-ekonomicznym mają wyraźnie bardziej „konsekwencjalistyczne” intuicje niż osoby o niższym statusie. Znowu, nie wynika to z genów.
Wygląda więc na to, że jeśli ktoś będzie się wychowywał w konsekwencjalistycznej kulturze, to jego „potoczny sposób widzenia i przeżywania moralności” będzie bardziej odpowiadał konsekwencjalizmowi, nie deontologii. Możliwe, że istnieje jakaś biologiczna granica, która nie pozwala intuicji przyswoić konsekwencjalizmu w większych dawkach, ale nawet jeśli istnieje, to nie wiemy, gdzie leży.
Po trzecie i najważniejsze: obawiam się, że kwestionowanie autorytetu moralnej intuicji jako takiej w celu uzasadnienia konsekwencjalizmu to piłowanie gałęzi, na której się siedzi.
To, że taka lub inna forma konsekwencjalizmu jest w ogóle dopuszczona do konkursu na najlepszą normatywną teorię moralną, to zasługa tego, że w ogromnej większości sytuacji prowadzi ona do wniosków odpowiadających powszechnej intuicji. Tak samo jak dana forma deontologii czy etyki cnót. Od dobrej teorii wymaga się po prostu, żeby porządkowała moralne intuicje za pomocą jakichś ogólnych zasad.
Oczywiście zdarza się, że dana teoria prowadzi do wniosku sprzecznego z intuicją. Nie trzeba wtedy od razu porzucać teorii, można próbować wykazać, że coś z tą konkretną intuicją jest nie tak. Ale nie można atakować intuicji moralnych jako takich, jeśli się nie chce skompromitować etyki jako takiej.
Idąc Pana tropem można stwierdzić, że konsekwencjalizm jest podejrzany, bo bardzo często prowadzi do wniosków zgodnych z intuicją, a intuicji moralnej nie należy ufać, bo ewolucja itd. Z utylitaryzmu wynika np., że gwałcenie małych dzieci jest niemoralne. A z hipotetycznej konkurencyjnej teorii, nazwijmy ją bezwstydnym deontologicznym egoizmem, wynika, że gwałcenie dzieci jest zupełnie w porządku. I podobnie będzie w tysiącu innych przypadków. Czy pokazuje to, że utylitaryzm przegrywa z BDE? Lub że BDE jest bardziej „racjonalny”? Nikt nie bierze na poważnie takich teorii jak BDE właśnie dlatego, że kłócą się one z powszechną moralną intuicją w zbyt wielu przypadkach.
W jednym z komentarzy pisze Pan, że każdej moralnej intuicji należy odmówić autorytetu jedynie „wstępnie”. Chyba nie rozumiem, co ma nastąpić po tym wstępie. Jakie ma być kryterium oceny intuicji i co to za „ważne funkcje moralności”, o których Pan pisze? Nie chce Pan chyba powiedzieć, że to jakiegoś rodzaju dobre konsekwencje, bo wtedy wpadlibyśmy w kołowe uzasadnienie: konsekwencjalizm jest fajny, bo odpowiada tym intuicjom, które są zgodne z konsekwencjalizmem. Jak w takim razie odróżnić wiarygodne intuicje od niewiarygodnych?
Czy może myśli Pan, że da się znaleźć poprawną normatywną teorię moralności zupełnie niezależnie od intuicji?
Są to zarzuty, które
częściowo odnoszą się też do Greene'a. Mam wrażenie, że nie do
końca rozumie on, co to jest deontologia i że w ogóle, jak zauważa
Thomas Nagel w swojej recenzji Moral Tribes, jego znajomość
filozofii moralnej jest dość powierzchowna (nie mówiąc o jego
rozumieniu filozofii politycznej, które wydaje się być oparte
wyłącznie na czytaniu felietonów z New York Timesa).
Trzeba uczciwie przyznać,
że Greene dopuszcza większą niż Saja różnorodność i kulturową
zależność moralnych intuicji. Jak pisze w Moral Tribes:
Mamy takie same
rodzaje automatycznych moralnych ustawień, takie same emocje
moralne, do których zaliczają się uczucia empatii, gniewu,
obrzydzenia, winy, wstydu i niechęci wobec pewnych form osobistej
przemocy. Jednak to, co dokładnie te emocje wyzwala, jest różne w
różnych plemionach i u różnych jednostek. [s. 194, moje
tłumaczenie]
A zatem, chociaż
ewolucja sprawiła, że mamy takie same moralne emocje, to
niekoniecznie mamy takie same moralne intuicje (rozumiane jako
natychmiastowe, bezrefleksyjne przekonania). Jednak Greene tak
samo jak Saja próbuje uciec od emocji i intuicji, kiedy uzasadnia
swoją normatywną teorię:
Jeśli mam rację, to
utylitaryzm jest wyjątkowy, a Bentham i Mill dokonali w historii
intelektualnej czegoś bezprecedensowego. Oderwali oni filozofię
moralną od ustawień automatycznych, od ograniczeń biologicznej i
kulturowej historii, i zwrócili ją, prawie całkowicie, ku
mózgowemu systemowi rozwiązywania problemów ogólnego
zastosowania. Tryb manualny nie jest równoznaczny z filozofią
moralną, ale może on taką filozofię stworzyć, jeśli się go
zasili dwiema uniwersalnie dostępnymi wartościami: szczęściem i
bezstronnością. Kombinacja ta owocuje kompletnym moralnym systemem,
który jest dostępny wszystkim plemionom. Daje nam ona sposób na
wyjście z bagna, na rozwiązanie problemu wzajemnie się
wykluczających wizji tego, czym jest moralna prawda. [s. 204]
Większość krytyków
utylitaryzmu zadaje tutaj pytanie „Dlaczego akurat mamy wyróżniać
tylko szczęście i bezstronność, ale już nie np. godność?”
Ale jest też bardziej zasadniczy problem – Greene jakby nie
zauważa, że szczęście i bezstronność wcale nie są oderwane od
biologicznej i kulturowej historii. Są one atrakcyjne i
„uniwersalnie dostępne” tylko dlatego, że (prawie) wszyscy mamy
podobne moralne emocje, z których biorą się podobne intuicje.
Utylitaryzm jest tylko ich generalizacją . Krótko mówiąc, nie ma
ucieczki przed moralną intuicją jak tylko w inną moralną
intuicję.
Greene zarzuca Kantowi,
że otwarcie pogardza sądami moralnymi opartymi na emocjach, a w
rzeczywistości tylko te emocjonalne reakcje racjonalizował,
dostarczając uzasadnień dla typowych przekonań swojej grupy
społecznej. Mnie się wydaje, że Greene w trochę inny sposób robi
to samo.