Nikogo pewnie nie
zaskoczę, jeśli napiszę, że przygnębiła mnie i zniesmaczyła
wygrana Trumpa w wyborach. Ale zniesmaczyła mnie też lektura
propagandy wyprodukowanej z tej okazji w polskiej prasie.
Propaganda jest jak
brzydki zapach z ust – mają to inni. Wiadomo, że propagandę
uprawiają Rosja, Chiny, Iran czy Wenezuela – my tymczasem mamy
wolne media, które mówią jak jest. Oczywiście między różnymi
tytułami są istotne różnice w doborze wiadomości i ich
interpretacji, ale to tylko świadczy o tym, że są wolne i
niezależne, a ich odbiorca ma możliwość skonstruować sobie w
miarę obiektywny obraz świata – w każdym razie dużo bardziej
obiektywny w porównaniu z odbiorcą mediów w państwie
autorytarnym.
Takie jest powszechne
przekonanie, ale wydaje mi się, że to w dużej mierze złudzenie.
Różnice między tytułami są oczywiście faktem, ale dyskusja
odbywa się w bardzo wąskich ramach. Cały medialny mainstream, od
prawa do lewa, wyznaje pewne dogmaty, których podważanie jest
praktycznie niemożliwe, i to mimo tego, że są one albo mocno
dyskusyjne, albo wprost fałyszwe. Jedym z takich dogmatów jest
wiara w to, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy generalnie starają
się promować demokrację i prawa człowieka na świecie.
Zapoznanie się z
podstawowymi faktami z powojennej historii Iranu, Iraku, Indonezji,
Filipin, Egiptu, Izraela, Haiti, Chile,
Kolumbii, Brazylii, Salwadoru, Gwatmali, Nikaragui, Panamy, Kuby,
Wietnamu, Kambodży, Korei Południowej, Turcji i wielu innych miejsc prowadzi do jasnego
wniosku, że w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie: Stany są
światowym liderem w łamaniu prawa międzynarodowego, praw człowieka
i dławieniu demokracji. Ale to herezja, więc można ją znaleźć
najwyżej na niszowych blogach, w słabo dostępnych czasopismach i
mało znanych książkach.
Przy okazji wyborów w
Stanach dogmat przybrał w polskich mediach następującą formę:
Amerykanie pod przywództwem Trumpa zrezygnują ze swojej opartej na
bezinteresownym idealizmie misji cywilizacyjnej i nie będą już
chcieli bronić nas przed zakusami imprerialistycznego demona Putina.
Troskę o wartości, takie jak demokracja i prawa człowieka, Trump
zastąpi – w jednej wersji – chłodną kalkulacją zysków i
strat, lub – w drugiej – irracjonalnymi posunięciami
wynikającymi z jego irracjonalnych popędów.
Oto kilka przykładów
z ostatnich dni (skupiam się na Gazecie Wyborczej, bo głównie tam
zaglądam, ale mogę się założyć, że np. w Rzeczpospolitej czy
Gazecie Prawnej wygląda to bardzo podobnie): Katarzyna
Kolenda-Zaleska zauważa, że po wyborze Trumpa Zachód może
przestać być „depozytariuszem zasad, w które wpisują się
wolność, równość i braterstwo”. Dawid Warszawski ogłasza, że
po wyborze Trumpa „nie można już mówić o Zachodzie jako o
wolnym świecie” i wytyka błędy, które sprawiły, że
Amerykanie, „od czterech pokoleń dźwigający główny
ciężar obrony i umacniania wolnego świata”, nie
będą już chcieli dłużej tego ciężaru dźwigać. Były
ambasador Polski w Stanach Ryszard Schnepf wykazuje więcej
optymizmu, bo wie, że „w społeczeństwie USA jest głęboko
zakorzeniona filozofia służenia innym. Amerykanie są dumni, że
walczą o demokrację i wolność na wielu frontach”. Adam Rotfeld,
były minister spraw zagranicznych, martwi się, że Trump popchnie
znane dotąd z głębokiego respektu dla prawa międzynarodowego
państwo w stronę „unilateralizmu, czyli odrzucania w
arbitralny sposób przyjętych wielostronnych zobowiązań i
podejmowania decyzji w trybie jednostronnym”. Roman Imielski
twierdzi, że Polska ma się czego bać, ponieważ Trump „dawał
sygnały, że polityka to biznes, że trzeba przedkładać interesy
nad wartości” (myślenie zapewne dotychczas obce amerykańskiej
administracji). Maciej Jarkowiec cytuje New York Timesa, gdzie
przeciwstawiają krwiożerczego i nieodpowiedzialnego Trumpa m.in.
melancholijnemu Nixonowi, który „martwił się, że
przedstawiane mu wojenne scenariusze »lekką ręką traktują
miliony ofiar śmiertelnych«” (miliony ofiar
śmiertelnych w Indochinach nie były najwidoczniej potraktowane
lekką ręką). Niezawodna Anne Applebaum przypomina popierającemu
Trumpa generałowi Flynnowi, że najazd na Afganistan świadczył „o
wspólnym zaangażowaniu się w pokój, bezpieczeństwo, rządy prawa
i wolność”; jest zatrwożona faktem, że
Trump „chwalił dyktatorów świata” (domyślamy się, że żaden
z jego poprzedników nie byłby zdolny do czegoś podobnego); obawia
się, że Amerykanie przestaną dbać o to, by na inne narody
spłynęło błogosławieństwo „wolnego handlu” i biada, że
wolny świat właśnie utracił swojego lidera.
Groteskowość tych
tekstów i ich oderwanie od rzeczywistości nie ustępują poziomowi
Trybuny Ludu piszącej o Związku Radzieckim jako niezwyciężonej
ostoi pokoju i postępu. Skąd się bierze to dziwne podobieństwo?
Najbardziej szczegółowe
wyjaśnienie, jakie znam, to model propagandy Edwarda S. Hermana i
Noama Chomsky'ego, wyłożony w wydanej w 1988 książce
Manufacturing Consent. Oczywiście 1988 to nie 2016, Polska to
nie Stany, a Gazeta Wyborcza to nie New York Times, ale wydaje mi
się, że książka nie straciła na aktualności aż tak bardzo i że
mutatis mutandis można za jej pomocą wytłumaczyć, jak powstają
treści powyższego typu. We wstępie Herman i Chomsky piszą (moje
tłumaczenie):
W państwach, gdzie narzędzia władzy są w rękach państwowej biurokracji, a monopolistyczna kontrola nad mediami jest często wzmocniona przez oficjalną cenzurę, jest oczywiste, że media służą interesom elity rządzącej. Dużo trudniej jest dostrzec pracę systemu propagandowego tam, gdzie media są prywatne i gdzie formalna cenzura nie istnieje. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy media aktywnie ze soba konkurują, od czasu do czasu ujawniają i krytykują występki rządu, a także w agresywny sposób portretują same siebie jako rzeczników wolności słowa i interesu publicznego. To, co nie jest oczywiste (i o czym nie dyskutuje się w mediach), to ograniczona natura takiej krytyki, olbrzymia nierówność w kontroli nad zasobami oraz wpływ tej nierówności na dostęp do prywatnego systemu medialnego, a także na jego funkcjonowanie.Nasz model propagandy skupia się na nierówności pod względem zasobów i władzy oraz na jej wielopoziomowym wpływie na interesy i wybory mass mediów. Śledzi on sposoby, którymi kapitał i władza filtrują wiadomości nadające się do druku, marginalizują głosy sprzeciwu oraz pozwalają rządowi i prywatnemu biznesowi dotrzeć ze swoim przekazem do społeczeństwa. Podstawowe elementy naszego modelu, inaczej „filtry” wiadomości, to: (1) rozmiar, struktura własnościowa, zamożność właściciela i orientacja na zysk dominujacych spółek medialnych; (2) reklama jako główne źródło przychodu mass mediów; (3) pozyskiwanie przez media informacji pochodzących od rządu, biznesu i „ekspertów” finansowanych i zatwierdonych przez powyższe źródła i podmioty władzy; (4) „ostrzał” („flak”) jako środek dyscyplinowania mediów i (5) „antykomunizm” jako narodowa religia i mechanizm kontroli. Elelementy te są ze sobą powiązane i wzajemnie się wzmacniają. Surowy materiał wiadomości musi zostać przez nie kolejno przepuszczony, by oczyszczona pozostałość mogła trafić do druku. Filtry ustanawiają warunki dyskursu i interpretacji, definiują, co jest w ogóle warte uwagi mediów i wyjaśniają sposób działania czegoś, co w praktyce sprowadza się do kampanii propagandowych.Dominacja elity nad mediami i marginalizacja dysydentów, która wynika z działania filtrów, odbywają się w sposób tak naturalny, że ludzie mediów, często działając z pełną uczciwością i w dobrej wierze, są w stanie wmówić sobie, że wybierają i interpretują wiadomości „obiektywnie” i zgodnie z wartościami profesji. Często są oni zresztą obiektywni w ramach wyznaczanych przez filtry, jednak same ramy są tak silne i tak fundamentalnie wbudowane w system, że inne zasady tworzenia wiadomości są praktycznie niewyobrażalne.
Po pierwsze, główne
media są dużymi korporacjami, w których udziały mają inne duże
korporacje. Celem korporacji nie jest przedstawianie obiektywnego
obrazu świata, tylko robienie zysku. Między jednym a drugim często występuje konflikt: np. kiedy jakiś dyktator w
Trzecim Świecie jest skłonny otworzyć kraj na zagraniczne
inwestycje, zwalczać związki zawodowe i generalnie tworzyć „klimat
przyjazny dla biznesu”, korporacje nie mają interesu w robieniu
szumu wokół jego zbrodni. Z drugiej strony kiedy jakiś rząd nie
chce uzależniać swojej gospodarki od międzynarodowych korporacji,
korporacje te mają dobry powód, by chcieć go przedstawić w złym
świetle i dążyć do jego obalenia – tym bardziej że ewentualny
sukces mógłby zainspirować inne państwa w regionie do zrobienia
czegoś podobnego. Ponadto zysk korporacji jest na tysiąc sposobów
uzależniony od działań rządu: rząd przyznaje koncesje, może
obniżyć lub podnieść podatki, ułatwić lub utrudnić inwestycje
itd. Dlaczego media miałyby postępować wbrew swoim interesom
starając się przedstawiać polityków i ich poczynania w bezstronny
sposób?
Po drugie, media żyją
przede wszystkim z reklam – a więc ich głównym produktem jest
przestrzeń reklamowa, a głównym klientem inne korporacje. Dlaczego
reklamodawcy mieliby chcieć zamieszczać swoje reklamy obok treści,
które zniechęcają do kupowania ich produktów lub popierają
politykę, która zmniejsza ich zysk? W 1964 zamknięto Daily
Herald, lewicowy brytyjski dziennik czytany prawie wyłącznie
przez klasę robotniczą. Problemem nie był brak czytelników –
jeszcze w ostatnim roku istnienia gazeta miała ich 4,7 mln, czyli prawie dwa razy tyle, co The Times,
Financial Times i Guardian razem
wzięte. Kłopot polegał na tym, że duże firmy nie chciały
tam zamieszczać reklam, a czytelników nie było stać, by płacić
dużo więcej za egzemplarz. To jeden z wielu przykładów na to, że
kupujące reklamy korporacje generalnie uciekają od mediów o
profilu socjalistycznym, antyglobalistycznym czy
antyimperialistycznym. Do tego wiadomo, że biedni odbiorcy, którzy
kupują głównie artykuły pierwszej potrzeby, nie są dla
reklamodawcy łakomym kąskiem. W ten sposób elicie nie potrzeba
centralnego urzędu cenzorskiego, bo wolny rynek sam eliminuje głosy
sprzeciwu.
Po trzecie, media są
zawsze uzależnione od źródeł informacji. Każde medium potrzebuje
codziennego dopływu niusów, których nie da się wygenerować
utrzymując korespondentów wszędzie i każąc im prowadzić mozolne
dociekania na wzór badań naukowych – zwyczajnie nie ma na to
czasu ani środków. Korespondenci muszą więc gromadzić się
głównie przy ośrodkach władzy, gdzie rządzący karmią ich
treścią, zarówno oficjalnie (np. w wywiadach i podczas konferencji
prasowych), jak nieoficjalnie (robiąc tzw. przecieki). Dziennikarze
wiedzą, że jeśli nie będą tych treści prezentowali w sposób, w
jaki oczekują tego rządzący, to rządzący zaczną ich bojkotować
– skończą się akredytacje, wywiady, występy w programach i
przecieki.
Poza tym rząd i
korporacje wydają potężne pieniądze na przemysł public relations
i public information, który produkuje raporty, broszury, magazyny,
informacje prasowe, organizuje konferencje, wykłady, wizyty itp.
Kiedy dziennikarz pisze np. o amerykańskich podbojach, to bardzo
łatwo jest mu skorzystać ze źródeł kontrolowanych przez
Pentagon, a trudno z innych źródeł. Dodatkowo rząd i korporacje
wydają też ogromne pieniądze na think tanki i organizacje
pozarządowe, które produkują tzw. ekspertów – zawsze gotowych,
by z minami bezstronnych badaczy przedstawić w mediach swoje opinie,
dziwnie zbieżne z interesami instytucji, które ich finansują. Inni
eksperci są trudno dostępni, albo w ogóle ich nie ma, bo kto ma
ich finansować – rolnicy z Gwatemali, szwaczki z Bangladeszu,
bezrobotni z Michigan? W związku z tym dziennikarze często ze
zwykłej wygody przedstawiają punkt widzenia elity jako obiektywną
prawdę.
Po czwarte, kiedy już
zdarzy się, że jakaś nieprawomyślna treść przedostanie się do
medium, następuje jego „ostrzał” w postaci telefonów, listów,
zapytań, skarg, gróźb, petycji, wystąpień w parlamencie i pozwów
sądowych. Korporacje i rząd finansują różne organizacje (często
o orwellowskich nazwach, jak Accuracy in Media czy Freedom
House), które specjalizują się w takich atakach, tropiąc
przypadki „uprzedzeń wobec ludzi biznesu” czy „sprzyjania
wrogom wolności”. Intesywny „ostrzał” może być dla mediów
kosztowny: procesy mogą pochłonąć spore pieniądze, reklamodawcy
mogą odpłynąć. Dziennikarze doskonale o tym wiedzą i unikają
publikowania rzeczy, które mogą się elicie nie spodobać.
Ostatni filtr, czyli
ideologia „antykomunizmu”, nieco się zdezaktualizował po
zakończeniu Zimnej Wojny, ale we wstępie do wydania z 2001
Herman i Chomsky twierdzą, że był
on w zasadzie tylko elementem czegoś większego, mianowicie wiary w
magię wolnego rynku: „Triumf kapitalizmu i wzrost potęgi tych,
którzy mają interes w prywatyzacji i rządach rynku wzmocniły
działanie ideologii rynkowej, w każdym razie wśród elity, co
sprawiło, że bez względu na fakty rynki są uznawane za
dobroczynne, a nawet demokratyczne (Thomas Frank nazywa to
»populizmem rynkowym«), natomiast mechanizmy nierynkowe są
podejrzane – choć ideologia pozwala na wyjątki, kiedy prywatne
firmy potrzebują subsydiów i pomocy rządu w robieniu interesów za
granicą.” Ludzie mediów zazwyczaj wyznają tę wiarę (choć
trzeba przyznać, że w niewielkim stopniu się to zmieniło po
kryzysie w 2008), w związku z czym są skłonni ignorować lub
dziwnie interpretować fakty, które się z tą wiarą kłócą.
Herman i Chomsky starają
się testować działanie modelu m.in. porównując parami przypadki
zbrodni, które różniły się głównie tym, że jedna była ich, a
druga nasza – poza tym były podobne. Mamy m.in. drobiazgową
analizę tego, ile i jak pisano w amerykańskiej prasie o zabójstwie
księdza Popiełuszki w porównaniu z tym,
i ile i jak pisano o zabójstwach kilkudziesięciu
księży-opozycjonistów w Salwadorze, Gwatemali i Hondurasie, mamy
też prównanie relacji z rzezi Kambodży w wykonaiu Pol Pota z
relacjami (a raczej ich brakiem) z rzezi Timoru Wschodniego w
wykonaniu Suharto. Przepaść między jednym a drugim jest zawsze
gigantyczna.
Podobnie jest, wydaje mi
się, z Trumpem: Trump sugeruje tylko, że będzie robił dokładnie
to, co jego poprzednicy: dogadywał się z dyktatorami, łamał prawo
międzynarodowe, dokonywał zbrodni wojennych, torturował, zabijał
ludzi uznanych za wrogów razem z rodzinami i generalnie na każdym
kroku „przedkładał interesy nad wartości”. Jednak po
przepuszczeniu tego przez filtry Gazety Wyborczej wychodzi, że Trump
to koniec cywilizacji Zachodu z jego świętymi wartościami, podczas
gdy np. Obama to niezłomny strażnik owych wartości.
Podsunowując: według
Hermana i Chomsky'ego w tzw. liberalnej demokracji tak samo jak w
państwie totalitarnym media są głównie po to, by za ich pomocą
rządząca elita mogła indoktrynować społeczeństwo. Mechanizm
działania aparatu propagandowego jest u nas zupełnie inny –
nie ma cenzury, nie ma poleceń z centralnego urzędu – ale efekty
bardzo podobne. Od siebie mógłbym dodać, że jest też inna
różnica: nasz aparat bywa dużo skuteczniejszy. Kiedy np. w latach
80. Trybuna Ludu ogłaszała, że ZSRR w całej swojej szlachetności
wziął na siebie ciężar kierowania obozem pokoju i postępu, to
praktycznie nikt nie brał tego na poważnie. Kiedy dzisiaj Anne
Applebaum pisze o misji lidera wolnego świata, to nasza inteligencja
często łyka to bez popijania. Warto podkreślić: inteligencja,
niekoniecznie już całe społeczeństwo, ale to do tej pory nie
miało wielkiego znaczenia, bo społeczeństwo pełniło rolę
przewidzianą dla niego przez elitę, czyli było bierne i posłuszne. Wygląda na to, że zaczyna się to zmieniać, ale dopóki bunt będzie przybierał
formę głosowania na Trumpa i jemu podobnych, to obwiam się, że
będzie tylko gorzej.