W poprzedniej części pisałem o bolszewickim ukąszeniu polegającym na bezkrytycznej wierze w to, że w ZSRR panował socjalizm i o popularnej – zwłaszcza wśród liberałów – racjonalizacji ukąszenia polegającej na przekonaniu, że w socjalizmie chodzi o upaństwawianie środków produkcji. Jedno i drugie jest nonsensem, o czym można się przekonać podejmując minimum wysiłku zapoznania się z tym, jak socjalizm był i jest rozumiany przez socjalistów.
Liberałowie mogą się jednak bronić na dwa sposoby. Po pierwsze, mogą twierdzić, że było wielu ludzi nazywających siebie socjalistami, którzy uważali, że w ZSRR wprowadzono socjalizm. Po drugie, mogą twierdzić, że socjaliści w Zachodniej Europie nacjonalizowali środki produkcji. W tej części zajmę się tylko tym drugim argumentem, a o pierwszym będzie dopiero w części trzeciej.
Na początek wróćmy do wieku XIX, kiedy socjaliści dzielą się na dwa obozy: tych, którzy chcą skończyć z kapitalizmem poprzez rewolucję i tych, którzy chcą to zrobić drogą parlamentaryzmu i bardziej lub mniej stopniowych reform. Reformiści nie są jednak przesadnie konkretni jeśli chodzi o ścieżkę transformacji z kapitalizmu do socjalizmu. Adam Przeworski w swojej książce o socjaldemokracji pisze (moje tłumaczenie, wszystkie następne też):
Do I Wojny Światowej partie socjalistyczne koncentrowały swoje wysiłki na walce o prawo wyborcze i na organizowaniu robotników jako klasy, bardzo niewiele konkretnej myśli poświęcając sposobowi, w jaki uspołecznienie ma zostać osiągnięte. Samo znalezienie się w sytuacji, w której można realizować program uspołecznienia, zaskoczyło partie socjalistyczne, kiedy wojna zniszczyła stary porządek, uwolniła spontaniczne ruchy okupacji fabryk i otworzyła drogę do partycypacji rządu.
Główny problem brał się prawdopodobnie z niejasności terminu „uspołecznienie”. Uspołecznienie środków produkcji można osiągnąć przez oddanie ich w ręce ich pracowników – ale wtedy nie pozbywamy się rynkowej konkurencji i antagonizmów z nią związanych. Ludzie nadal walczą ze sobą dla zysku, a według ówczesnych socjalistów uspołecznienie miało być oparte na „duchu współpracy”, który zastąpi „ducha rywalizacji”. Inną drogą jest oddanie środków produkcji w ręce państwowej biurokracji, ale wtedy pojawia się antagonizm między pracownikami a biurokratami, przez co też trudno mówić o autentycznym uspołecznieniu – nawet jeśli biurokracja jest demokratycznie kontrolowana przez społeczeństwo. Jedni skłaniali się ku pierwszemu, inni ku drugiemu, ale nie wypracowano jednego, konkretnego planu.* Do tego pojawiło się mnóstwo propozycji reform nie związanych bezpośrednio z wywłaszczaniem posiadaczy środków produkcji: podatki dochodowe, podatki spadkowe, ośmiogodzinny dzień pracy, emerytury, zasiłki dla bezrobotnych, płaca minimalna, obowiązek szkolny etc. Wszystko to komplikowało dodatkowo marksistowskie przekonanie, że kapitalizm niebawem sam się wyczerpie i zostanie zastąpiony przez społeczeństwo bezklasowe, bo taka jest konieczność dziejowa. A skoro socjalizm w zasadzie i tak zrobi się sam – myśleli niektórzy – to nie ma co łamać sobie zanadto głowy problemem kształtu reform.
Mimo całego zamieszania, niektóre partie socjalistyczne po wygraniu wyborów zabierają się za intensywną nacjonalizację. Weźmy przykład brytyjski. W 1945 Partia Pracy zdecydowanie wygrywa wybory obiecując wyborcom „zapewnienie pracownikom – tak fizycznym, jak umysłowym – pełni owoców ich pracy (…) poprzez wprowadzenie wspólnej własności środków produkcji, dystrybucji i wymiany”. Krótko mówiąc: zniesienie kapitalizmu i wprowadzenie socjalizmu. Do 1951 rządowi Attleego udaje się upaństwowić bank centralny, służbę zdrowia, górnictwo, telekomunikację, lotnictwo cywilne, koleje, energetykę, przemysł stalowy, żeglugę śródlądową i część transportu drogowego. W 1948 we wstępie do nowego wydania Manifestu Komunistycznego partia stwierdza, że cała ta nacjonalizacja – plus pozostałe reformy – to po prostu spełnianie postulatów Manifestu.
W tym momencie liberał może zakrzyknąć „Mam was, socjalizm = upaństwawianie środków produkcji!”. Kiedy się jednak przyjrzeć temu, jak myślały osoby odpowiedzialne za to upaństwawianie, to okaże się, że żadna z nich nie rozumiała socjalizmu w ten sposób.
Mimo całego zamieszania, niektóre partie socjalistyczne po wygraniu wyborów zabierają się za intensywną nacjonalizację. Weźmy przykład brytyjski. W 1945 Partia Pracy zdecydowanie wygrywa wybory obiecując wyborcom „zapewnienie pracownikom – tak fizycznym, jak umysłowym – pełni owoców ich pracy (…) poprzez wprowadzenie wspólnej własności środków produkcji, dystrybucji i wymiany”. Krótko mówiąc: zniesienie kapitalizmu i wprowadzenie socjalizmu. Do 1951 rządowi Attleego udaje się upaństwowić bank centralny, służbę zdrowia, górnictwo, telekomunikację, lotnictwo cywilne, koleje, energetykę, przemysł stalowy, żeglugę śródlądową i część transportu drogowego. W 1948 we wstępie do nowego wydania Manifestu Komunistycznego partia stwierdza, że cała ta nacjonalizacja – plus pozostałe reformy – to po prostu spełnianie postulatów Manifestu.
W tym momencie liberał może zakrzyknąć „Mam was, socjalizm = upaństwawianie środków produkcji!”. Kiedy się jednak przyjrzeć temu, jak myślały osoby odpowiedzialne za to upaństwawianie, to okaże się, że żadna z nich nie rozumiała socjalizmu w ten sposób.
Jeden z problemów rządu Attleego polegał na tym, że w znacjonalizowanych przedsiębiorstwach brakowało odpowiednich administratorów: ludzie, którzy lądowali w zarządach, byli często albo niekompetentni, albo przeciwni socjalizmowi, albo jedno i drugie. W 1948 podczas partyjnej konferencji Manny Shinwell, ówczesny minister wojny, mówi: „Z całą pewnością sytuacja, kiedy nacjonalizuje się przemysł, a następnie kontrolę nad nim zostawia się w rękach Torysów, jest zaprzeczeniem po pierwsze socjalizmu, a po drugie zdrowego rozsądku.” J. B. Figgins, sekretarz NUR – związku kolejarzy, twierdzi, że nacjonalizacja kolei była na pewno krokiem w dobrą stronę, ale teraz należy dać pracownikom prawo do wybierania i odwoływania swoich szefów. Inni mają inne pomysły, ostatecznie poziom partycypacji pracowniczej w państwowych zakładach po sześciu latach rządów Attleego nie jest oszałamiający, ale kiedy czyta się wypowiedzi ówczesnych socjalistów w rządzie i wokół rządu, to jedno jest jasne: nikt nie uważa, że skoro znacjonalizowano jakiś przemysł, to w jego sferze zapanował socjalizm. Nikt nie uważa, że pełna nacjonalizacja będzie oznaczała pełnię socjalizmu. Nikt też nie twierdzi nawet, że poprawa warunków pracy w państwowych przedsiębiorstwach, albo wyższe płace, albo niskie bezrobocie oznaczają triumf socjalizmu. Po prostu socjalizm oznaczał dla wszystkich tych ludzi coś zupełnie innego.
W 1951 Partia Pracy przegrywa wybory z Torysami (choć dostaje więcej głosów – uroki JOW-ów) i zaczyna się wewnątrzpartyjna debata pod tytułem „Co teraz?”. Lewicowe skrzydło partii chce po zwycięstwie w kolejnych wyborach nacjonalizować dalej, skrzydło prawicowe jest sceptyczne. W 1955 Attlee ustępuje ze stanowiska przewodniczącego, o które walczą jego byli ministrowie: lewicowy Aneurin Bevan i prawicowy Hugh Gaitskell, który ostatecznie wygrywa. Dwa lata wcześniej pisze on tekst pod wymownym tytułem „Socjalizm a nacjonalizacja”, w którym twierdzi, że w obecnej sytuacji przejmowanie kolejnych gałęzi przemysłu przez państwo nie jest najlepszą drogą do socjalizmu. Możemy tam przeczytać:
W 1951 Partia Pracy przegrywa wybory z Torysami (choć dostaje więcej głosów – uroki JOW-ów) i zaczyna się wewnątrzpartyjna debata pod tytułem „Co teraz?”. Lewicowe skrzydło partii chce po zwycięstwie w kolejnych wyborach nacjonalizować dalej, skrzydło prawicowe jest sceptyczne. W 1955 Attlee ustępuje ze stanowiska przewodniczącego, o które walczą jego byli ministrowie: lewicowy Aneurin Bevan i prawicowy Hugh Gaitskell, który ostatecznie wygrywa. Dwa lata wcześniej pisze on tekst pod wymownym tytułem „Socjalizm a nacjonalizacja”, w którym twierdzi, że w obecnej sytuacji przejmowanie kolejnych gałęzi przemysłu przez państwo nie jest najlepszą drogą do socjalizmu. Możemy tam przeczytać:
Krótko mówiąc, społeczeństwo, jakie chcemy stworzyć, to społeczeństwo, w którym nie ma klas społecznych, w którym istnieje równość szans (…), wysoki stopień równości ekonomicznej, pełne zatrudnienie, gwałtownie rosnąca produktywność, demokracja w przemyśle i ogólny duch współpracy między jego pracownikami.
Każdy, kto przez chwilę się nad tym zastanowi, musi się zgodzić, że upaństwowienie, które jest zmianą instytucjonalną pod względem własności i kontroli przemysłu, musi być traktowane jako środek, a nie wymieniane w jednym szeregu z ostatecznymi celami, które właśnie opisałem.
Oczywiście można się zastanawiać, jak właściwie Gaitskell zamierzał likwidować klasę kapitalistów bez likwidacji klasy kapitalistów. Można też dyskutować o tym, jak skuteczni byli socjaliści we wprowadzaniu socjalizmu, czy istniał rozziew między ich teorią a ich praktyką, w jakim stopniu władza ich skorumpowała etc. Wszystko to są jednak tematy na inne rozprawy – tutaj zajmujemy się tylko problemem pojęcia socjalizmu. A problem ten można podsumować tak, jak robi to Gaitskell: jeżeli już socjaliści domagają się upaństwowienia środków produkcji, to tylko dlatego, że upaństwowienie jest dla nich środkiem do celu, a nie samym celem. Utożsamianie socjalizmu z nacjonalizacją jest więc kompletnym nieporozumieniem.
Wszystko to jednak groch o ścianę, bo liberałowie i tak lepiej od socjalistów wiedzą, co to jest socjalizm. Wiedzą lepiej dzisiaj i wiedzieli lepiej wtedy. Już w 1949 ekonomista William Arthur Lewis pisze: „Socjalizm i nacjonalizacja własności są dzisiaj powszechnie ze sobą utożsamiane, ale jest to błędem tak samo wielkim jak utożsamianie socjalizmu z rozbudowanym państwem.” Niewiele się od tamtej pory zmieniło.
Nie twierdzę jednak, że całe nieporozumienie to wina wyłącznie jednej strony. W pewnym sensie socjaliści też mają swoje za uszami. Ma to związek z tym, że postawa Gaitskella zaczyna się wśród nich upowszechniać. Coraz częściej można usłyszeć „zostawmy na razie posiadaczy w spokoju, skupmy się na poprawie warunków życia i pracy i na łagodzeniu cykli koniunkturalnych, na socjalizm jeszcze przyjdzie czas”. Z czasem cel zorganizowania „społeczeństwa, w którym nie ma klas” staje się tak odległy, że znika z horyzontu. Można powiedzieć, że od pewnego momentu ruch socjalistyczny jest zdominowany przez dwa obozy socjalistów, którzy zrezygnowali z socjalizmu: socjaldemokratów i tzw. komunistów. Ci pierwsi rzadko mówią o socjalizmie, ci drudzy często nazywają socjalizmem coś, co jest jego zaprzeczeniem.
W takiej sytuacji można się pogubić. To znaczy można się pogubić, jeśli jest się osobą, która swoje wyobrażenie o teorii politycznej czerpie wyłącznie z telewizji, gazet czy twittera, ale nie można się pogubić, kiedy wykona się minimum akademickiej pracy. Z jakiegoś powodu istnieją jednak zastępy pracowników akademickich takich jak Caplan, którzy łatwo mogliby w ten sposób dowiedzieć się, co to jest cały ten socjalizm, wolą jednak tkwić w swoim bolszewickim błędzie.
Podsumowując: socjaldemokraci nie rozumieją ani nigdy nie rozumieli socjalizmu jako upaństwawiania środków produkcji, a ustrój ZSRR nie mógł mieć nic wspólnego z socjalizmem, tak jak go rozumieli i rozumieją. Zostają tzw. komuniści. Może oni używali jakiegoś alternatywnego pojęcia socjalizmu, zgodnie z którym w ZSRR panował socjalizm? I może to alternatywne pojęcie było związane z upaństwowieniem środków produkcji? Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie”, ale o tym dopiero w następnej części.
* Moje osobiste zdanie jest takie, że te ówczesne lęki przed rynkiem były przesadzone (zresztą do dzisiaj są) i że pierwsza opcja powinna była wygrać z opcją drugą. Myślę, że bylibyśmy dzisiaj w zupełnie innym miejscu, gdyby socjaliści sto lat temu przyjęli zasadę „najpierw zlikwidujmy klasę kapitalistów, a później będziemy martwić się rynkiem”, zamiast starać się zrobić wszystko naraz – ale to temat na zupełnie inną dyskusję.
Wszystko to jednak groch o ścianę, bo liberałowie i tak lepiej od socjalistów wiedzą, co to jest socjalizm. Wiedzą lepiej dzisiaj i wiedzieli lepiej wtedy. Już w 1949 ekonomista William Arthur Lewis pisze: „Socjalizm i nacjonalizacja własności są dzisiaj powszechnie ze sobą utożsamiane, ale jest to błędem tak samo wielkim jak utożsamianie socjalizmu z rozbudowanym państwem.” Niewiele się od tamtej pory zmieniło.
Nie twierdzę jednak, że całe nieporozumienie to wina wyłącznie jednej strony. W pewnym sensie socjaliści też mają swoje za uszami. Ma to związek z tym, że postawa Gaitskella zaczyna się wśród nich upowszechniać. Coraz częściej można usłyszeć „zostawmy na razie posiadaczy w spokoju, skupmy się na poprawie warunków życia i pracy i na łagodzeniu cykli koniunkturalnych, na socjalizm jeszcze przyjdzie czas”. Z czasem cel zorganizowania „społeczeństwa, w którym nie ma klas” staje się tak odległy, że znika z horyzontu. Można powiedzieć, że od pewnego momentu ruch socjalistyczny jest zdominowany przez dwa obozy socjalistów, którzy zrezygnowali z socjalizmu: socjaldemokratów i tzw. komunistów. Ci pierwsi rzadko mówią o socjalizmie, ci drudzy często nazywają socjalizmem coś, co jest jego zaprzeczeniem.
W takiej sytuacji można się pogubić. To znaczy można się pogubić, jeśli jest się osobą, która swoje wyobrażenie o teorii politycznej czerpie wyłącznie z telewizji, gazet czy twittera, ale nie można się pogubić, kiedy wykona się minimum akademickiej pracy. Z jakiegoś powodu istnieją jednak zastępy pracowników akademickich takich jak Caplan, którzy łatwo mogliby w ten sposób dowiedzieć się, co to jest cały ten socjalizm, wolą jednak tkwić w swoim bolszewickim błędzie.
Podsumowując: socjaldemokraci nie rozumieją ani nigdy nie rozumieli socjalizmu jako upaństwawiania środków produkcji, a ustrój ZSRR nie mógł mieć nic wspólnego z socjalizmem, tak jak go rozumieli i rozumieją. Zostają tzw. komuniści. Może oni używali jakiegoś alternatywnego pojęcia socjalizmu, zgodnie z którym w ZSRR panował socjalizm? I może to alternatywne pojęcie było związane z upaństwowieniem środków produkcji? Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie”, ale o tym dopiero w następnej części.
* Moje osobiste zdanie jest takie, że te ówczesne lęki przed rynkiem były przesadzone (zresztą do dzisiaj są) i że pierwsza opcja powinna była wygrać z opcją drugą. Myślę, że bylibyśmy dzisiaj w zupełnie innym miejscu, gdyby socjaliści sto lat temu przyjęli zasadę „najpierw zlikwidujmy klasę kapitalistów, a później będziemy martwić się rynkiem”, zamiast starać się zrobić wszystko naraz – ale to temat na zupełnie inną dyskusję.