W roku 1986 zmarły niedawno filozof polityczny Jerry Cohen (wspominany tu już przy okazji wpisu o analitycznym marksizmie) dostał dwadzieścia kilka minut w Channel 4, by wytłumaczyć Brytyjczykom, co jest nie tak z kapitalizmem. Wyszło z tego krótkie, zgrabne, niehermetyczne i pozbawione odwoływania się do co bardziej kontrowersyjnych teorii wprowadzenie do – nazwijmy to – filozoficznego socjalizmu XX wieku.
Argumenty Cohena są dwa: po pierwsze, wymiana dóbr w kapitalizmie nie jest (wbrew pozorom) ani wolna, ani sprawiedliwa. Po drugie, w kapitalizmie elementarne potrzeby większości społeczeństwa nie mogą być zaspokojone.
Problem z kapitalistycznym rynkiem polega na tym, że podczas gdy większość ma do zaoferowania sprzedaż jedynie własnej pracy, niewielka grupa kapitalistów może być wynagradzana (i to bardzo obficie) nie za pracę, a za własność. W dodatku (można by dodać do tego, co mówi Cohen) im większy kapitał, tym łatwiej go rozmnażać, co prowadzi do koncentracji majątku w rękach bardzo niewielkiej grupy kosztem całej reszty. Na to obrońcy kapitalizmu odpowiadają zazwyczaj: kapitalista dorobił się majątku uczciwą pracą, więc ma teraz prawo z niego czerpać zyski. Od pucybuta zaczynało jednak niewielu – a dziedziczenie i darowizny sprawiają naszej moralnej intuicji sporo problemów. Z jednej strony zazwyczaj wydaje nam się, że ktoś, kto uczciwie zdobył swój majątek, ma prawo nim dowolnie dysponować, a więc także przekazać ten majątek komu tylko chce, z drugiej strony istnienie żyjących w nędzy ciężko pracujących ludzi obok takiej Paris Hilton nie wydaje się triumfem sprawiedliwości. Cohen jednak pomija te problemy skupiając się tylko na pozornie najtrudniejszym dla socjalisty przypadku, czyli przypadku kogoś, kto zaczynał od zera. Taki ktoś, mówi Cohen, uzyskał swój tytuł własności drogą dobrowolnej wymiany od kogoś innego, kto ten tytuł posiadał, a ten ktoś z kolei od kogoś jeszcze innego, itd. Nawet jeśli założymy, że w tym łańcuchu wymian nie było żadnych przypadków rozboju i grabieży (co oczywiście jest nonsensem, w każdym rzeczywistym przypadku prędzej czy później znajdziemy ewidentną grabież – ale ten problem Cohen też łaskawie pomija), dojdziemy w końcu do osoby, która własności nie uzyskała w drodze wymiany, a która po prostu przywłaszczyła sobie zasoby, które należały wcześniej do wszystkich. Pytanie brzmi: dlaczego akt położenia przez kogoś łapy na zasobach naturalnych i zakrzyknięcie przez tego kogoś „Moje!” miałoby budzić w nas jakiś moralny respekt? Czy „kto pierwszy, ten lepszy” miałoby być jakąś fundamentalną moralną zasadą? I dlaczego w ogóle społeczeństwo musi być podzielone na grupkę posiadaczy i większość zmuszoną do wynajmowania się im do pracy?
Na to jakiś prokapitalistyczny konsekwencjalista może odpowiedzieć: dajmy sobie spokój z jakimś wydumanym i abstrakcyjnym pierwotnym przywłaszczeniem, skupmy się na tym, że kapitalizm jak żaden inny system ekonomiczny zaspokaja ludzkie potrzeby. Firmy istnieją co prawda nie po, by zaspokajać potrzeby, a żeby przynosić zysk, ale żeby przynosić zysk muszą rywalizować o to, która najlepiej te potrzeby zaspokoi.
Cohen odpowiada, że to kolejny zabobon. Ciągłe zwiększanie produktywności, do którego prowadzi rynkowa rywalizacja, nie powoduje, że pracownicy mają więcej wolnego czasu, stać ich na więcej, lub że ich praca jest przyjemniejsza. Obok sfrustrowanych ludzi pracujących ponad siły są sfrustrowani bezrobotni, ponieważ kapitalista z reguły woli jednego pracownika pracującego – powiedzmy – dwanaście godzin, niż dwóch pracujących po sześć. W dodatku w większości przypadków praca jest nudna, rutynowa, wyczerpująca i ogłupiająca (często też, o czym Cohen nie mówi, niezdrowa i niebezpieczna, bo zdrowie i bezpieczeństwo pracowników też muszą przegrać z chęcią zysku kapitalisty). Niesamowity rozwój technologiczny, do którego prowadzi kapitalizm, nie powoduje, że maszyny „przejmują” nudne i rutynowe zajęcia, pozostawiając ludziom pracę, która może dostarczać spełnienia czy satysfakcji. Ilość nudnej i ogłupiającej pracy jest teraz, mimo wszystkich technologicznych rewolucji, podobna jak w XIX wieku. Rynek potrzebuje dużej ilości osób, które nie mają do zaoferowania nic poza tanią i niewykwalifikowaną pracą, przez co kapitaliści starają się ograniczyć większości dostęp do edukacji, dzięki której większość mogłaby rozwinąć swoje naturalne talenty.
Zwiększanie wydajności prowadzi więc tylko do zwiększenia konsumpcji oraz do poświęcania ogromnej ilości zasobów i energii na sprawienie, by ludzie pragnęli tego, czego nie mają. Bez tej propagandy (zwanej też reklamą) ludziom nigdy nie przyszłoby do głowy, że mogą pragnąć rzeczy, których pragną. Kapitalizm nakręca spiralę produkcji, konsumpcji i pogoni za dobrami, które mają paradoksalnie luźny związek z rzeczywistymi ludzkimi potrzebami. Ubocznymi skutkami tego procesu są bieda, nuda, lęk, znerwicowanie i (można by dodać) dewastacja planety.
Tym, którzy powiedzą, że to przesada z tą biedą i lękiem i że zbyt czarny ten obrazek w porównaniu do rzeczywistości, Cohen odpowie, że owszem, nie jest tak źle, ale to dzięki wszystkim ograniczeniom, które po ciężkich bojach udało się kapitalizmowi narzucić – ograniczeniom takim jak prawa pracownicze, prawa człowieka czy demokracja.
Ciekawe i przewrotne jest to, że obok popularnych zarzutów pod adresem kapitalizmu (promuje egoizm i bezwzględność, prowadzi do nędzy dużej części społeczeństwa) pojawiają się tu zarzuty, których często używają obrońcy kapitalizmu przeciwko socjalizmowi (czy też temu, co sobie pod hasłem „socjalizm” wyobrażają) – kapitalizm prowadzi do marnotrawstwa ludzkiego talentu na wielką skalę, promuje pasożytnictwo i nie jest w stanie dostarczyć większości tego, czego ona bezwzględnie potrzebuje.
W oczekiwaniu na proletariacką rewolucję można sobie zobaczyć, jak Cohen natrząsa się z Alfreda Tarskiego i Gilberta Ryle’a.