W roku 1986 zmarły niedawno filozof polityczny Jerry Cohen (wspominany tu już przy okazji wpisu o analitycznym marksizmie) dostał dwadzieścia kilka minut w Channel 4, by wytłumaczyć Brytyjczykom, co jest nie tak z kapitalizmem. Wyszło z tego krótkie, zgrabne, niehermetyczne i pozbawione odwoływania się do co bardziej kontrowersyjnych teorii wprowadzenie do – nazwijmy to – filozoficznego socjalizmu XX wieku.
Argumenty Cohena są dwa: po pierwsze, wymiana dóbr w kapitalizmie nie jest (wbrew pozorom) ani wolna, ani sprawiedliwa. Po drugie, w kapitalizmie elementarne potrzeby większości społeczeństwa nie mogą być zaspokojone.
Problem z kapitalistycznym rynkiem polega na tym, że podczas gdy większość ma do zaoferowania sprzedaż jedynie własnej pracy, niewielka grupa kapitalistów może być wynagradzana (i to bardzo obficie) nie za pracę, a za własność. W dodatku (można by dodać do tego, co mówi Cohen) im większy kapitał, tym łatwiej go rozmnażać, co prowadzi do koncentracji majątku w rękach bardzo niewielkiej grupy kosztem całej reszty. Na to obrońcy kapitalizmu odpowiadają zazwyczaj: kapitalista dorobił się majątku uczciwą pracą, więc ma teraz prawo z niego czerpać zyski. Od pucybuta zaczynało jednak niewielu – a dziedziczenie i darowizny sprawiają naszej moralnej intuicji sporo problemów. Z jednej strony zazwyczaj wydaje nam się, że ktoś, kto uczciwie zdobył swój majątek, ma prawo nim dowolnie dysponować, a więc także przekazać ten majątek komu tylko chce, z drugiej strony istnienie żyjących w nędzy ciężko pracujących ludzi obok takiej Paris Hilton nie wydaje się triumfem sprawiedliwości. Cohen jednak pomija te problemy skupiając się tylko na pozornie najtrudniejszym dla socjalisty przypadku, czyli przypadku kogoś, kto zaczynał od zera. Taki ktoś, mówi Cohen, uzyskał swój tytuł własności drogą dobrowolnej wymiany od kogoś innego, kto ten tytuł posiadał, a ten ktoś z kolei od kogoś jeszcze innego, itd. Nawet jeśli założymy, że w tym łańcuchu wymian nie było żadnych przypadków rozboju i grabieży (co oczywiście jest nonsensem, w każdym rzeczywistym przypadku prędzej czy później znajdziemy ewidentną grabież – ale ten problem Cohen też łaskawie pomija), dojdziemy w końcu do osoby, która własności nie uzyskała w drodze wymiany, a która po prostu przywłaszczyła sobie zasoby, które należały wcześniej do wszystkich. Pytanie brzmi: dlaczego akt położenia przez kogoś łapy na zasobach naturalnych i zakrzyknięcie przez tego kogoś „Moje!” miałoby budzić w nas jakiś moralny respekt? Czy „kto pierwszy, ten lepszy” miałoby być jakąś fundamentalną moralną zasadą? I dlaczego w ogóle społeczeństwo musi być podzielone na grupkę posiadaczy i większość zmuszoną do wynajmowania się im do pracy?
Na to jakiś prokapitalistyczny konsekwencjalista może odpowiedzieć: dajmy sobie spokój z jakimś wydumanym i abstrakcyjnym pierwotnym przywłaszczeniem, skupmy się na tym, że kapitalizm jak żaden inny system ekonomiczny zaspokaja ludzkie potrzeby. Firmy istnieją co prawda nie po, by zaspokajać potrzeby, a żeby przynosić zysk, ale żeby przynosić zysk muszą rywalizować o to, która najlepiej te potrzeby zaspokoi.
Cohen odpowiada, że to kolejny zabobon. Ciągłe zwiększanie produktywności, do którego prowadzi rynkowa rywalizacja, nie powoduje, że pracownicy mają więcej wolnego czasu, stać ich na więcej, lub że ich praca jest przyjemniejsza. Obok sfrustrowanych ludzi pracujących ponad siły są sfrustrowani bezrobotni, ponieważ kapitalista z reguły woli jednego pracownika pracującego – powiedzmy – dwanaście godzin, niż dwóch pracujących po sześć. W dodatku w większości przypadków praca jest nudna, rutynowa, wyczerpująca i ogłupiająca (często też, o czym Cohen nie mówi, niezdrowa i niebezpieczna, bo zdrowie i bezpieczeństwo pracowników też muszą przegrać z chęcią zysku kapitalisty). Niesamowity rozwój technologiczny, do którego prowadzi kapitalizm, nie powoduje, że maszyny „przejmują” nudne i rutynowe zajęcia, pozostawiając ludziom pracę, która może dostarczać spełnienia czy satysfakcji. Ilość nudnej i ogłupiającej pracy jest teraz, mimo wszystkich technologicznych rewolucji, podobna jak w XIX wieku. Rynek potrzebuje dużej ilości osób, które nie mają do zaoferowania nic poza tanią i niewykwalifikowaną pracą, przez co kapitaliści starają się ograniczyć większości dostęp do edukacji, dzięki której większość mogłaby rozwinąć swoje naturalne talenty.
Zwiększanie wydajności prowadzi więc tylko do zwiększenia konsumpcji oraz do poświęcania ogromnej ilości zasobów i energii na sprawienie, by ludzie pragnęli tego, czego nie mają. Bez tej propagandy (zwanej też reklamą) ludziom nigdy nie przyszłoby do głowy, że mogą pragnąć rzeczy, których pragną. Kapitalizm nakręca spiralę produkcji, konsumpcji i pogoni za dobrami, które mają paradoksalnie luźny związek z rzeczywistymi ludzkimi potrzebami. Ubocznymi skutkami tego procesu są bieda, nuda, lęk, znerwicowanie i (można by dodać) dewastacja planety.
Tym, którzy powiedzą, że to przesada z tą biedą i lękiem i że zbyt czarny ten obrazek w porównaniu do rzeczywistości, Cohen odpowie, że owszem, nie jest tak źle, ale to dzięki wszystkim ograniczeniom, które po ciężkich bojach udało się kapitalizmowi narzucić – ograniczeniom takim jak prawa pracownicze, prawa człowieka czy demokracja.
Ciekawe i przewrotne jest to, że obok popularnych zarzutów pod adresem kapitalizmu (promuje egoizm i bezwzględność, prowadzi do nędzy dużej części społeczeństwa) pojawiają się tu zarzuty, których często używają obrońcy kapitalizmu przeciwko socjalizmowi (czy też temu, co sobie pod hasłem „socjalizm” wyobrażają) – kapitalizm prowadzi do marnotrawstwa ludzkiego talentu na wielką skalę, promuje pasożytnictwo i nie jest w stanie dostarczyć większości tego, czego ona bezwzględnie potrzebuje.
W oczekiwaniu na proletariacką rewolucję można sobie zobaczyć, jak Cohen natrząsa się z Alfreda Tarskiego i Gilberta Ryle’a.
Pytanie brzmi: dlaczego akt położenia przez kogoś łapy na zasobach naturalnych i zakrzyknięcie przez tego kogoś „Moje!” miałoby budzić w nas jakiś moralny respekt? Czy „kto pierwszy, ten lepszy” miałoby być jakąś fundamentalną moralną zasadą?
OdpowiedzUsuńLocke z tego co pamiętam odpowiada na to pytanie. Tym co wkłada człowiek wyodrębnienie czegoś ze wspólnej własności jest jego praca. Jeśli pod "wspólnym" drzewem leżą szyszki, to są one wspólną własnością. Jeśli jednak, ktoś je zbierze, to włożył w to własną pracę i to jest podstawa do zakrzyknięcia "moje".
Z tym argumentem można sobie pewnie zgrabnie poradzić, dziwi mnie jednak, że Cohen tą odpowiedź pomija.
Standardowa odpowiedź na argument Locke’a jest taka, że opiera się on na absurdalnym założeniu, że cała wartość użytkowa pochodzi z pracy, a zasoby naturalne nie mają właściwie żadnej wartości (swoją drogą bardzo często zarzut ten słyszą ortodoksyjni marksiści ze strony ludzi, którzy nie odróżniają wartości użytkowej od wartości wymiennej).
OdpowiedzUsuńMa z tego wynikać (to już nie Locke, a jego interpretacja, ale chyba niezbyt naciągana), że w kapitalizmie nierówności wynikają przede wszystkim z naturalnej różnicy w pracowitości i talencie różnych ludzi – w rzeczywistości jednak wynikają one przede wszystkim z różnicy w dostępie do koryta. Istnieje zasadnicza różnica między kimś, kto może sobie przywłaszczyć niczyje szyszki jakoś z nimi pracując, a kimś, kto nie ma dostępu do żadnych wolnych szyszek i musi sobie poszukać jakiegoś posiadacza szyszek, żeby się mu wynająć. Wbrew temu, co twierdzi Locke, same wspólne szyszki mają wartość, więc to, że „mieszam” z nimi swoją pracę, do której mam pełne prawo, nie upoważnia mnie jeszcze do pełnego prawa do samych szyszek. Różnica między samym zakrzyknięciem „Moje!” a wykorzystaniem do pracy i zakrzyknięciem „Moje!” jest więc właściwie nieistotna – ani jedno ani drugie nie usprawiedliwia pozbawienia większości ludzi dostępu do zasobów.
Z Cohenem jest jednak pewien figiel – on uważa, że argument ze „zmieszania z pracą” ('labour mixture argument') jest czymś innym od argumentu z wartości i przywłaszczenia ('value/appropriation argument'), nawet jeśli sam Locke nie bardzo dostrzega tę różnicę. Cohen nie twierdzi oczywiście, że argument Locke’a dostarcza dobrego usprawiedliwienia dla kapitalizmu, ale jego argumentacja jest bardziej zawiła od standardowej (jakieś 30 stron w książce 'Self-ownership, Freedom, and Equality'), więc pewnie dlatego nie wspomina tu w ogóle o Locke’u.
Pisząc swoją prace magisterską ("Antropologia lenistwa") przejrzałem nieskończoną ilość danych, na temat pracy i stojących przy niej zaimków - kto, kiedy ile i jak. Poczynając od pracy dzikich Hotentotów po robotę manhattańskich białych kołnierzyków, od polskich chłopów pańszczyźnianych po karaibskich niewolników. Dla mnie wygląda to dziwnie, jeśli w byle jakiej pracy magisterskiej wymaga się danych, a w tak ważnych kwestiach, liczy się wszystko w "duże", "tak samo", "więcej", "mniej", itd. Co znaczy, że "ilość nudnej i ogłupiającej pracy jest (...) podobna jak w XIX wieku". To ja prosiłbym aby te wartości podać w godzinach, w procentach, w czymkolwiek. Jak ktoś nie wie, ile takiej pracy było w XIX wieku a ile dziś, to skąd wie, że było tyle samo? Prowadzenie w taki sposób dyskusji nie ma sensu. Jeden mówi że mamy więcej wolnego czasu niż kiedyś, drugi mówi że mniej, a żaden z nich nie wie ile - jak rozmowa głuchego ze ślepym. Zarzut ten dotyczy zwykle obu stron debaty.
OdpowiedzUsuńDefiniowanie i mierzenie alienacji pracy rzeczywiście nie jest łatwe, ale też nie beznadziejne, przegląd literatury na ten temat można znaleźć np. tutaj.
UsuńKiedy pisałem zdanie o ogłupiającej pracy, miałem na myśli to, że rozwój technologiczny doprowadził do zdecydowanego zmniejszenia odsetka osób pracujących fizycznie przy produkcji, ale jednocześnie pojawiło się mnóstwo nowych miejsc alienującej pracy w różnych call centre itp. Nie mam na to jednak faktycznie twardszych danych, będę musiał poszukać.
A Tobie co wyszło z tych danych? Można coś było wywnioskować na temat ilości ogłupiającej pracy w różnych epokach?
OdpowiedzUsuń"Pytanie brzmi: dlaczego akt położenia przez kogoś łapy na zasobach naturalnych i zakrzyknięcie przez tego kogoś „Moje!” miałoby budzić w nas jakiś moralny respekt? Czy „kto pierwszy, ten lepszy” miałoby być jakąś fundamentalną moralną zasadą?"
OdpowiedzUsuńDlatego, że pozostałe zasady kandydujące do miana tych fundamentalnych, takie jak: "kto drugi, ten lepszy" czy "kto ostatni, ten lepszy" w tej roli sprawdzają się jeszcze gorzej. A potrzebna jest ogólna zasada alokacji zasobów i jednoznacznego przypisania ich do poszczególnych ludzi. Abstrakcyjna zasada pozwalająca rozstrzygać błyskawicznie spory, nie skażona żadnym merytorycznym biasem i sympatią wobec takiego czy innego przeznaczenia zasobów.
Zasada "kto pierwszy, ten lepszy" implikuje również konieczność poszukiwania "pierwszego niezajętego". Gdy idziemy sobie na wykład, na którym nie ma ponumerowanych miejsc siedzących, wybieramy pierwsze wolne siedzisko - nie gramolimy się na kolana komuś, kto przyszedł wcześniej i gdzieś sobie usiadł, ani nie rozpoczynamy z nim sporu, próbując go z tego miejsca przepędzić, aby posadzić tam swoje szlachetne cztery litery. Dzięki temu, że wszyscy zgodnie wybierają wolne, a nie zajęte już przez kogoś miejsca, gładko i bezkonfliktowo można wykład przeprowadzić o czasie.
Ponadto, w momencie siadania na wybranym przez tego jegomościa siedzisku, nie było żadnej innej strony, która zgłaszała jakiekolwiek roszczenie co do tego miejsca (dlatego właśnie mógł być tam pierwszym i lepszym) i jego zastosowania, więc trudno mieć do niego pretensje, że zadecydował, iż się tam usadowi i będzie siedział aż do końca. Nie mamy obowiązku przepowiadania przyszłości - znaleźliśmy się gdzieś wcześniej, zdecydowaliśmy o losie i zastosowaniu tego miejsca/zasobu - nie będziemy zmieniać swoich planów, tylko dlatego, że za x lat może pojawić się ktoś, komu się one nie podobają. Czas jest najlepszym, neutralnym sędzią, rozstrzygającym do czego co może zostać użyte.
"Moje" rozstrzyga czyje cele związane z zasobami będą gdzieś realizowane. Ponieważ coś jest moje, to ja zdecyduję, jak to spożytkuję. Można sobie wyobrazić, że o zastosowaniu zasobów decydowałaby każdorazowo wspólnota i polityka, ale takie rozwiązanie byłoby z wielu względów niewydajne. Po pierwsze, trzeba byłoby się sporo nagadać, aby uzyskać pozwolenie na ich użycie. W wielu sytuacjach, nie umiejąc przekonać innych do pozwolenia nam spożytkowania zasobów jako środków do naszych celów, wspólnota uniemożliwiłaby nam osiąganie naszych celów. Nastąpiłoby zawężenie liczby osiąganych przez wszystkich ludzi celów (bo domyślnie każdy miałby czerwone światło co do użycia środków i musiałby oczekiwać na udzielenie zgody - odwrotnie w przypadku istnienia reguły "kto pierwszy, ten lepszy" - tu mamy domyślnie zgodę dla dowolnego użycia tego co nasze, a wyjątki są stosunkowo nieliczne). W przypadkach wykraczających poza wyobraźnię wspólnoty, mogłaby ona blokować próby niekonwencjonalnego użycia środków przez innowatorów, artystów czy innych kreatywnych ludzi, którzy posuwają jednak ten świat do przodu. Zestaw to z: "Nie chcemy by malował Pan gołe baby, więc nie pozwolimy na użycie płotna i pędzli." "Nie chcemy, aby budował Pan te dziwne urządzenia, bo dominująca frakcja luddystów sobie nie życzy postępu technologicznego."
Największą zaletą własności prywatnej jest właśnie to, że daje wyłączność na określanie przeznaczenia danych środków jednostce i ta może mieć kompletnie gdzieś, do czego użyłby ich ktoś inny, nie musi się tym przejmować i może dążyć do swoich celów, zbierając doświadczenia i rozwijając swoje talenty. A ponieważ ludzie są różni i niekoniecznie rozumieją innych, lepiej aby każdy dążył do swoich celów, niż uniemożliwiał ich osiąganie przez innych, a oni - jemu.
"I dlaczego w ogóle społeczeństwo musi być podzielone na grupkę posiadaczy i większość zmuszoną do wynajmowania się im do pracy?"
A musi? Ja sądzę, że każdy może posiadać. Nie każdemu musi się to jednak opłacać.
W całym tym wywodzie mylisz pierwotne przywłaszczenie na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy” z samym kapitalizmem. Kapitalizm może być (w teorii) konsekwencją takiego pierwotnego przywłaszczenia, ale nie musi. Stosunki własności w realnym świecie nigdy i nigdzie z takiego pierwotnego przywłaszczenia nie wynikały. To, co przedstawiasz jako zalety zasady, na której pierwotne przywłaszczenie miałoby się odbywać, to tak naprawdę rzekome zalety zasad, na których opiera się kapitalizm (prywatna własność środków produkcji, rynkowa alokacja).
UsuńMyślę, że wszystkie te wymienione zalety to nieporozumienie. Nie mam niestety teraz czasu rozplątywać tego zdanie po zdaniu, może później.
"W całym tym wywodzie mylisz pierwotne przywłaszczenie na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy” z samym kapitalizmem. Kapitalizm może być (w teorii) konsekwencją takiego pierwotnego przywłaszczenia, ale nie musi. Stosunki własności w realnym świecie nigdy i nigdzie z takiego pierwotnego przywłaszczenia nie wynikały."
OdpowiedzUsuńJa się po prostu odniosłem, do konkretnego pytania o moralne aspekty zasady "kto pierwszy ten lepszy". Nie wnikałem specjalnie, częścią jakich rzeczywistych lub teoretycznych systemów miałaby ona być. Skoro uznałeś, że warto poruszyć temat pierwszeństwa i powiązać go z kapitalizmem, kwestionując jedno i drugie, to chyba za bardzo się nie pomyliłem.
Jeżeli uznamy, że zasada pierwotnego zawłaszczenia nie gra dla dzisiejszego kapitalizmu żadnej roli [bo prawnie nie ma już niczyjej ziemi, którą można uznać za swoją, wszystko domyślnie do kogoś lub czegoś należy - chociażby do państw], to tym bardziej trudno mieć do niej jakiekolwiek moralne zastrzeżenia. Co najwyżej do jej nieobowiązywania.
Teza, że pierwotne zawłaszczenie absolutnie nigdy nie było realizowane, jest dla mnie wysoce wątpliwa, patrząc przez pryzmat wędrówek ludów, osadnictwa, czy nawet częściowo kolonizacji, np. Nowego Świata.
"To, co przedstawiasz jako zalety zasady, na której pierwotne przywłaszczenie miałoby się odbywać, to tak naprawdę rzekome zalety zasad, na których opiera się kapitalizm (prywatna własność środków produkcji, rynkowa alokacja)."
Równie dobrze mogłyby to być zalety zasad decydujących o zapisie plików na dyskach twardych przy jakichś systemach plików. To, co przedstawiam jest dość uniwersalne.
"Myślę, że wszystkie te wymienione zalety to nieporozumienie. Nie mam niestety teraz czasu rozplątywać tego zdanie po zdaniu, może później."
OK, w takim razie z ciekawości cierpliwie poczekam na krytykę.
fat --> muszę przyznać, że niezwykle mnie zaskoczyłeś, na blogu smootnego udajesz liberała, z zawzięciem zbijasz wszelkie antyliberalne (resp. antylibertatiańskie) argumenty, a tu się okazuje, że ty tak naprawdę jesteś całkiem porządnym komunistą i wierzysz w dobro wspólne, a nie we własność prywatną. Tak trzymać!
UsuńPozwolę sobie rozwinąć twój argument, ponieważ mam wrażenie, że ani Tomek Herok, ani inni czytelnicy go nie zrozumieli. Na początek cytat:
"Zasada "kto pierwszy, ten lepszy" implikuje również konieczność poszukiwania "pierwszego niezajętego". Gdy idziemy sobie na wykład, na którym nie ma ponumerowanych miejsc siedzących, wybieramy pierwsze wolne siedzisko - nie gramolimy się na kolana komuś, kto przyszedł wcześniej i gdzieś sobie usiadł, ani nie rozpoczynamy z nim sporu, próbując go z tego miejsca przepędzić, aby posadzić tam swoje szlachetne cztery litery. Dzięki temu, że wszyscy zgodnie wybierają wolne, a nie zajęte już przez kogoś miejsca, gładko i bezkonfliktowo można wykład przeprowadzić o czasie."
Ktoś zajął pierwszy miejsce X i przesiedział tam całe zajęcia nieniepokojony przez innych. Opuścił sale, minęła przerwa, rozpoczęły się kolejne zajęcia dla innej grupy, owo miejsce X zajęła inna osoba, na kolejnych zajęciach jeszcze. Minął tydzień, wróciła pierwsza z grup zajęciowych, osoba, która wówczas zajmowała miejsce X się spóźniła i teraz owo miejsce zajęła inna osoba.
Zróbmy kolejny krok: młotek. Ktoś go wziął, był pierwszy, używa go, buduje sobie dom, czy tylko deskę w podłodze poprawia. Kończy pracę, odkłada go. Przychodzi kolejna osoba, bierze młotek, pracuje nim, kończy - odkłada go. Kolejna i kolejna.
To samo z laptopem, ubraniem, ręcznikiem, samochodem, drzewem owocowym, ziemią uprawną.
Na tym polega właśnie dobro wspólne, czyli jedna z najważniejszych dla komunistów i anarchistów kwestii.
Warto może twoje rozumowanie uzupełnić tylko o ten element, że czasem warto podyskutować. Np. jeśli miejsce X jest z przodu sali, blisko wykładowcy, a ktoś ma słaby słuch, to może mu zależeć, żeby tam właśnie siedzieć. Toteż może ona poprosić osobę, która pierwsza zajęła miejsce X, by je ustąpiła. Ot, takie "grzecznościowe" uzupełnienie.
Pozdrawiam!
@fatbantha
UsuńNa początek małe wyjaśnienie: o zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy” piszę ja, ale już nie Cohen, którego tu generalnie podsumowuję, dorzucając jednak parę rzeczy od siebie. Cohen krytykuje przywłaszczenie zasobów, które kiedyś do nikogo nie należały lub były użytkowane wspólnie i twierdzi, że nadal powinny należeć do wszystkich. Ale nie krytykuje już konkretnej zasady, na jakiej to przywłaszczenie miałoby się odbywać. Bo obok zasady „kto pierwszy, ten lepszy” istnieją inne, np. zasada losowania. W powyższym wywodzie chodzi jednak przede wszystkim o to, że samo przywłaszczenie jest niehalo, a nie konkretna zasada przywłaszczenia – myślę, że warto rozróżniać te dwie rzeczy. Piszę o tej konkretnej zasadzie, bo libertarianie lubią się do niej odwoływać, kiedy mowa o tym przywłaszczeniu i tak to przywłaszczenie konkretnie rozumieją.
Ja się po prostu odniosłem, do konkretnego pytania o moralne aspekty zasady "kto pierwszy ten lepszy".
A ja miałem na myśli co najwyżej stosowanie tej zasady w przypadku przywłaszczania zasobów nie należących wcześniej do nikogo. Nie twierdzę, że ta zasada jest bezsensowna czy niemoralna generalnie, twierdzę tylko, że w tej określonej sytuacji. Mogą być inne sytuacje, w których ma ona sens – i wykład, o którym piszesz, jest dobrym przykładem. Choć i tu ciężko się obyć bez zastrzeżeń, jak zauważa kolega Dziewic.
Jeżeli uznamy, że zasada pierwotnego zawłaszczenia nie gra dla dzisiejszego kapitalizmu żadnej roli [bo prawnie nie ma już niczyjej ziemi, którą można uznać za swoją, wszystko domyślnie do kogoś lub czegoś należy - chociażby do państw]
Nie dlatego zasada nie ma dla dzisiejszego kapitalizmu znaczenia, że wszystko już do kogoś należy, tylko dlatego nie ma znaczenia, że dzisiejsze stosunki własności nie wzięły się z pierwotnego przywłaszczenia (i łańcucha dobrowolnych wymian, które by po nim miały nastąpić).
to tym bardziej trudno mieć do niej jakiekolwiek moralne zastrzeżenia. Co najwyżej do jej nieobowiązywania.
To jest jakiś zupełny non sequitur. Z tego, że jakaś zasada nigdy nie obowiązywała w realnym świecie nie wynika, że nie można mieć do niej moralnych zastrzeżeń.
Teza, że pierwotne zawłaszczenie absolutnie nigdy nie było realizowane, jest dla mnie wysoce wątpliwa, patrząc przez pryzmat wędrówek ludów, osadnictwa, czy nawet częściowo kolonizacji, np. Nowego Świata.
Tu masz rację. Chodziło mi o to, że stosunki własności w realnym świecie zawsze miały bardzo niewiele wspólnego z pierwotnym przywłaszczeniem i ciągiem dobrowolnych transakcji, a te w dzisiejszym świecie zwłaszcza. Powinienem był to sformułować mniej kategorycznie.
A nawiasem mówiąc Nowy Świat to niezła ilustracja niemoralności pierwotnego przywłaszczenia, przynajmniej w pewnych warunkach: byli ludzie, którzy korzystali z ziemi, ale w ich systemie etycznym nie było miejsca na prywatną własność ziemi, więc ich eksterminowano, żeby tę ziemię przywłaszczyć.
Równie dobrze mogłyby to być zalety zasad decydujących o zapisie plików na dyskach twardych przy jakichś systemach plików. To, co przedstawiam jest dość uniwersalne.
To, co piszesz np. o artyście i wynalazcy można potraktować jako argument za wyższością własności prywatnej nad kolektywną, albo ewentualnie za wyższością rynkowej konkurencji nad planowaniem (argument zresztą zły, ale zostawmy to na razie), ale nie za argument za wyższością zasady „kto pierwszy, ten lepszy” nad konkurencyjnymi zasadami. Jaki to może mieć związek z tą zasadą?
"Na początek małe wyjaśnienie: o zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy” piszę ja, ale już nie Cohen, którego tu generalnie podsumowuję, dorzucając jednak parę rzeczy od siebie. Cohen krytykuje przywłaszczenie zasobów, które kiedyś do nikogo nie należały lub były użytkowane wspólnie i twierdzi, że nadal powinny należeć do wszystkich. Ale nie krytykuje już konkretnej zasady, na jakiej to przywłaszczenie miałoby się odbywać. Bo obok zasady „kto pierwszy, ten lepszy” istnieją inne, np. zasada losowania. W powyższym wywodzie chodzi jednak przede wszystkim o to, że samo przywłaszczenie jest niehalo, a nie konkretna zasada przywłaszczenia – myślę, że warto rozróżniać te dwie rzeczy. Piszę o tej konkretnej zasadzie, bo libertarianie lubią się do niej odwoływać, kiedy mowa o tym przywłaszczeniu i tak to przywłaszczenie konkretnie rozumieją."
UsuńNo właśnie. Ja sobie przesłuchałem tego Cohena i on w 8:00 minucie pierwszego filmiku pyta o to, kto dał poszczególnym ludziom prawo do zawłaszczania różnych rzeczy. Ponieważ w domyśle odpowiedź brzmi: „Nikt”, uznał, że takiego prawa nie mieli (gdyż go nie otrzymali), zawłaszczali bezprawnie i wszystkie zasoby powinny należeć do ogółu, jak życzą sobie socjaliści. Samo w sobie to jest bardzo ciekawe, bo moim pierwszym pytaniem, jakie przyszło na myśl było: „A dlaczego ktokolwiek miałby nam takie prawo nadawać?” Może przyznaliśmy je sobie sami albo było ono nam przynależne natywnie? Zresztą, czy ktoś nadaje roślinożercom jakieś prawo do zżerania roślinności? Czy ktoś nadaje mięsożercom jakieś prawo do zżerania roślinożerców? Najwyraźniej, aby dokonywać w świecie operacji na zasobach naturalnych, nie potrzeba żadnych zewnętrznych uprawnień, ani innych pozwoleń. Wyobraziłem sobie więc taką oto scenkę: dwaj ludzie pierwotni przemierzają jakąś równinę, po czym wkraczają do lasu. A tam żadnej żywej duszy, gdziekolwiek okiem nie sięgnąć. Zmęczeni przemierzoną drogą i głodni, postanawiają zaczerpnąć wody ze strumienia i zerwać trochę owoców. Gdy to robią, materializuje się Jerry Cohen i pyta ich: „Kto dał wam prawo, nie tylko do samego korzystania, ale wręcz wyłączności do wszystkich tych skonsumowanych przez was przed chwilą dóbr?”. Zdezorientowani i wystraszeni zmykają przed tym objawieniem, przemierzają kolejne dziesiątki kilometrów, następnego dnia znajdując jakąś zwierzynę. Zabijają ją, przyodziewają się w jej ciepłą skórę, uznając odtąd ją za swoją własność a mięso zjadają - materializuje się Jerry Cohen i ponawia swe uporczywe pytanie: „Kto dał wam do tego prawo? Czy aby Wspólnota z jakiej pochodzicie nie powinna zadecydować o losie tych zasobów? Albo cała Ludzkość - może na tym świecie są jakieś biedne, zmarznięte sieroty, którym ta skóra przyda się bardziej?”. Kompletnie surrealistyczna sytuacja, ale gdy słyszę tego rodzaju pytania, odnoszę właśnie tego rodzaju wrażenie. No bo kto dał im prawo? Pozostali członkowie wspólnoty, nawet nie zdający sobie sprawy z istnienia owych zasobów w tamtym regionie świata, jakiego zresztą na oczy nie widzieli? Ci, co nie ponieśli trudów eksploracji terenu, nie pofatygowali się we wspomniane miejsca?
Skąd w ogóle pomysł, że jeśli komuś nie zostały przyznane jakieś prawa, to on ich nie posiada? I dlaczego, jeśli on ich nie posiada, to posiada je jakiś ogół, składający się z podobnych do niego jednostek, które jednak też tego prawa, jako jednostki nie posiadają? Skąd się to wzięło Cohenowi? Ano wzięło od Locke'a. Jak kiedyś pisałem, w swojej nieco chaotycznej „W obronie właściciela...”:
Usuń»W myśli Johna Locke'a, faktycznie [...] nasza 'własność prywatna' jest dwustopniowym prekarium: w pierwszej kolejności ziemia jest przekazana przez Boga, ogólnie rzecz biorąc, ludzkości („Czyńcie sobie ziemię poddaną " (Rdz 1, 28)) i stanowi jej własność wspólną, następnie możliwą do przekształcenia we własność prywatną po wymieszaniu z nią pracy danej jednostki. Stąd też bierze się locke'owskie proviso, stąd też w prostej linii biorą się idące za nim opodatkowanie ziemi u geo(rg)istów (jako odszkodowanie dla pozostałych członków rodzaju ludzkiego, za to, że nie mogą korzystać z tego, co akurat pozostaje pod naszą kontrolą), czy niemożność zawłaszczania ziemi u mutualistów (reszta ludzkości nie wyraża zgody na zawłaszczenie należącego do niej fragmentu terenu).«
Jeżeli jednak odejdziemy od lockeowskiej mitologii, »usunąwszy suwerena jakim jest Bóg, któremu zdarzyło się w końcu być miłosiernym i [zakazał] niszczyć swojej własności, zabraniając też najemcom wymyślania swoich reguł naruszających ten zakaz« podkopiemy również status posiadania ludzkości - »nie ma bowiem następnego kroku, w którym suweren ten przekazałby swoją własność do użytku ludziom na zasadzie własności wspólnej i na odpowiednich warunkach, zakazujących pewnych praktyk, bo nie ma tego suwerena. A skoro takie przekazanie nie następuje, to ogół ziemi nie należy do wszystkich, tylko pozostaje niczyj. Zawłaszczających nie obowiązują więc żadne dodatkowe zobowiązania wobec pozostałych, ani wspólnotowe standardy zawłaszczania, takie jak mieszanie czegokolwiek z czymkolwiek.«
Jak dla mnie istnieje więc kolosalna różnica między niczyim a wspólnym, tym bardziej - należącym do wszystkich. Nawet jeśli Cohen chciałby pozbawić poszczególnych ludzi prawa do zawłaszczania konkretnych zasobów i tak powinien przedstawić jakiś dowód za własnością wspólną całej ziemi na Ziemi (a może w ogóle w kosmosie?). Bo równie dobrze, niezawłaszczone tereny, surowce i dobra mogą należeć do Wróżki Zębuszki albo innego Potwora Spaghetti.
Może samemu Locke'owi jest w jakichś filozoficznych zaświatach miło ze względu, iż do jego teorii uprawnieniowej i biblijnego kontraktu społecznego odwołują się nawet oponenci jego poglądów, w tym niewierzący., bo spodobał im się etap, w jakim ludzkość kolektywnie uzyskuje tytuł własności wspólnej. Pomijając już nawet dowód na kontakt społeczny z boskiego autorytetu, który zdaje się w tych czasach już jakoś tak słabo oddziaływać, sęk w tym, że uzasadnienie własności prywatnej można nie tylko wyprowadzić z nadprzyrodzonej góry, ale też z jednostkowego, zupełnie naturalnego dołu, na bazie chociażby teorii uprawnieniowej Hobbesa. Albo na setki innych sposobów, czego Cohen w ogóle nie bierze pod uwagę. On bazuje, owszem - na najpopularniejszej, najbardziej upowszechnionej wśród liberałów, wręcz matczynej próbie wyjaśnienia genezy własności prywatnej, ale liczy przy tym, że przegapimy całą inną paletę możliwych jej uzasadnień.
Tymczasem najlepszymi uzasadnieniami są chyba [konsekwencjalistyczne] wyjaśnienia odnoszące się do samej genezy: Hayek, z tego co pamiętam, sugerował, że własność przedmiotów materialnych wzięła się od know-how - niektóre surowce tylko w nielicznych rękach, specjalistów z odpowiednią wiedzą, mogły zostać przemienione pod wpływem ich pracy w użyteczne przedmioty. Hayek powoływał się na przykład kowali. Moje przypuszczenie na ten temat jest inne. Sądzę, iż instytucja ta powstała właśnie po to, by minimalizować i rozładowywać ryzyko wystąpienia konfliktów we wspólnotach, jednocześnie skupiając uwagę, siły oraz motywację ich członków na zdobywaniu kolejnych środków, niż wewnętrznych sporach o te już przez kogoś uzyskane, grożących rozłamami i utratą integralności grupy. Takie rozwiązanie było po prostu bardziej konstruktywne: zamiast zastanawiać się jak uzasadniać przejęcie lub odebranie komuś tego, co zdobył, znalazł lub wypracował, skłoniono do zastanowienia się, jak i gdzie znaleźć, zdobyć czy wypracować kolejne dobra, temu podporządkowując życie wspólnot. Stąd później niemalże uniwersalne „święte prawo własności” uhonorowywane w różnych deontologiach, także w postaci kodeksów religijnych. Jak sądzę - tym silniejsze im bardziej dana kultura do swego przetrwania potrzebowała różnych wihajstrów, a te wihajstry - w postaci narzędzi czy broni, były potrzebne ludziom do wypracowania lub obronienia swej egzystencji w trudnych warunkach. I pozbawienie kogoś jego wihajstra mogło się skończyć dla niego tragicznie.
Usuń„A ja miałem na myśli co najwyżej stosowanie tej zasady w przypadku przywłaszczania zasobów nie należących wcześniej do nikogo. Nie twierdzę, że ta zasada jest bezsensowna czy niemoralna generalnie, twierdzę tylko, że w tej określonej sytuacji.”
A ja uznaję, że ona przy tym zastosowaniu jest właśnie najbardziej sensowna - to znaczy ma dla nas kluczowe znaczenie i generalnie stanowi niemalże fundament moralności (przynajmniej tej części dotyczącej w największym stopniu działań w świecie materialnym), kluczowy oraz decydujący dla możliwości spokojnego, bezkonfliktowego i konstruktywnego społecznego życia między innymi bez zbędnego gapowiczostwa. Nie ukrywam, że moralność uznającą tę regułę w tej sytuacji za niemoralną jawi mi się jako coś ekstrawaganckiego i oderwanego od realiów w jakich żyjemy - zastanawiam się zatem, po co komu taka moralność?
„Nie dlatego zasada nie ma dla dzisiejszego kapitalizmu znaczenia, że wszystko już do kogoś należy, tylko dlatego nie ma znaczenia, że dzisiejsze stosunki własności nie wzięły się z pierwotnego przywłaszczenia (i łańcucha dobrowolnych wymian, które by po nim miały nastąpić).”
To jest zwyczajne błędne koło - łańcuch dobrowolnych wymian rozpoczętych od pierwotnego zawłaszczenia nie nastąpił, bo i ono częstokroć nie następowało, a ono nie następowało z powodu istnienia władzy - władzy, która miała w zwyczaju nadawać swym poddanym ziemie, jakie w świetle tych lockeańskich standardów zawłaszczania, wcale do niej nie należały. Bo trudno powiedzieć, aby monarcha przyznający tereny na kontynencie z drugiej strony globu w zamian za jakieś zasługi, włożył jakąkolwiek pracę w te darowane ziemie, tym bardziej jeżeli były one zdobywane na tambylcach. Ale i tak, gdzieś na peryferiach strefy wpływów władzy, mogły się gdzieś uchować działki będące zawłaszczone zgodnie z tymi standardami, więc i dalszy łańcuch dobrowolnych wymian mógł gdzieś wystąpić.
„A nawiasem mówiąc Nowy Świat to niezła ilustracja niemoralności pierwotnego przywłaszczenia, przynajmniej w pewnych warunkach: byli ludzie, którzy korzystali z ziemi, ale w ich systemie etycznym nie było miejsca na prywatną własność ziemi, więc ich eksterminowano, żeby tę ziemię przywłaszczyć.”
Eksterminacja to raczej znowu wpływy zorganizowanej władzy niż inicjatywy jakichś tam pojedynczych, cywilnych imigrantów chcących się gdzieś tam osiedlić.
Usuń„To, co piszesz np. o artyście i wynalazcy można potraktować jako argument za wyższością własności prywatnej nad kolektywną, albo ewentualnie za wyższością rynkowej konkurencji nad planowaniem (argument zresztą zły, ale zostawmy to na razie), ale nie za argument za wyższością zasady „kto pierwszy, ten lepszy” nad konkurencyjnymi zasadami. Jaki to może mieć związek z tą zasadą?”
No właśnie taki, że tego rodzaju zasada wyklucza centralne planowanie, wszelakie nadania, wybór jakichkolwiek preferowanych przez władzę wartości i ludzi je reprezentujących - nie wiadomo czy tacy będą gdzieś pierwsi, czy nie. Sama władza staje się na tym polu zbędna, bo niekompatybilna z tą regułą, wchodząca z nią w konflikt. Jeśli władza nie będzie gdzieś pierwsza, to nie będzie tam lepsza, a zasada brzmi „kto pierwszy, ten lepszy” a nie „kto silniejszy, ten lepszy”, zatem władza nie ma nic do gadania na temat wykorzystania jakichś dóbr. Gdy wszyscy respektują samą zasadę, następuje coś co się nazywa „organizacją bez organizacji”, [http://www.youtube.com/watch?v=Rf9XyUZfC5U] co też pod względem organizacyjnym jest najbardziej wydajne. Zbędna staje się jakakolwiek struktura regulującej normami władzy, bo tę władzę stanowi właśnie sama idea - ślepa, nieożywiona, dlatego też niemożliwa do skorumpowania, wywarcia na nią nacisku czy przejęcia, by służyła akurat naszym celom lub wartościom. Natomiast w zgodzie z tą regułą, nie możemy wykolegować kogoś z zasobów jedynie dlatego, że nie podoba się nam to, co zamierza z nimi uczynić. Jeśli do niczyjego papirusu dopadnie jako pierwszy sprośny artysta, będzie miał prawo nanieść na niego gołe panie. Jeżeli kapłan - będzie mógł sobie go pokryć swoimi świętymi tekstami. Zastosowań papirusu jest mnóstwo, orędowników różnych opcji jego wykorzystania można znaleźć wielu, pewne opcje mogą stanowić miażdżącą większość, ale przy zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy” o zwycięstwie jednej z nich, zadecyduje fizyczne pierwszeństwo, a nie polityka, znajomości, jakieś konszachty czy przewaga liczebna. Daje to więc autonomię mniejszościom ideologicznym, które nie mogą zostać pominięte lub zmarginalizowane, tylko dlatego, że nikt się z nimi nie zgadza albo mają jakichś znaczących przeciwników politycznych. Jeżeli ambitnie znajdą się gdzieś pierwsze, to w myśl tej naczelnej zasady, należy uszanować taką ich wolę, linię działania i tyle. W ten sposób ta zasada jest ideologicznie bezstronna, natomiast premiuje aktywnych eksploratorów, nadając wszystkim incentywę wyszukiwania rzeczy mogących zainteresować innych i przyspiesza proces ich odnajdowania. Co jest bardziej konstruktywne od posiedzeń jakiegoś gremium „teściowych”, z tylnego siedzenia kierujących żywotami ludzi, czy innych besserwisserów dyskutujących godzinami o tym, co, jak, przez kogo i kiedy powinno być wykorzystane dla jakiegoś wykoncypowanego „dobra ogólnego”, najczęściej okazującego się dobrem zdefiniowanym przez takich czy innych lobbystów, na to gremium wpływających. A już tym bardziej responsywne na sygnały ze świata rzeczywistego.
Dziewicowi natomiast odpiszę już jutro, bo muszę za chwilę wyjść.
„Mogą być inne sytuacje, w których ma ona sens – i wykład, o którym piszesz, jest dobrym przykładem. Choć i tu ciężko się obyć bez zastrzeżeń, jak zauważa kolega Dziewic.”
OdpowiedzUsuńMiałem trochę innych zajęć, więc nastąpiła obsuwa, ale zajmijmy się więc teraz zastrzeżeniami kolegi Dziewica...
„fat --> muszę przyznać, że niezwykle mnie zaskoczyłeś, na blogu smootnego udajesz liberała, z zawzięciem zbijasz wszelkie antyliberalne (resp. antylibertatiańskie) argumenty, a tu się okazuje, że ty tak naprawdę jesteś całkiem porządnym komunistą i wierzysz w dobro wspólne, a nie we własność prywatną. Tak trzymać!”
Heh. Jeśli wierzę w jakieś ponadjednostkowe dobro, to takie następujące przez wzajemne poszanowanie poszczególnych dóbr prywatnych i wynikłe z niego zaufanie, owocujące współpracą między tymi prywatnymi podmiotami. Ale do rzeczy:
„Ktoś zajął pierwszy miejsce X i przesiedział tam całe zajęcia nieniepokojony przez innych. Opuścił sale, minęła przerwa, rozpoczęły się kolejne zajęcia dla innej grupy, owo miejsce X zajęła inna osoba, na kolejnych zajęciach jeszcze. Minął tydzień, wróciła pierwsza z grup zajęciowych, osoba, która wówczas zajmowała miejsce X się spóźniła i teraz owo miejsce zajęła inna osoba.”
Metafory i analogie mają to do siebie, że łatwo je naciągnąć albo wypaczyć. Trzymając się czasowych proporcji odpowiednikiem tego rodzaju „podsiadek” między zajęciami byłyby zgony bez pozostawienia ostatniej woli poszczególnych właścicieli, po których ich dobytek stawałby się na powrót niczyj i gotowy do ponownego, pierwotnego zawłaszczenia. Stąd brak roszczeń wynikłych z dziedzicznych ciągów, tudzież jakichś reinkarnacji, które zaburzałyby wygasanie uprawnień do rzeczy.
Natomiast Twój przykład z młotkiem świadczy raczej o innym wariancie tej metafory. Mianowicie wyjściu z wykładu na siusiu. Gość przyszedł posłuchać interesującego go wykładu, zjawił się wcześniej niż inni, zajął miejsce. Wykład rozpoczął się, ale faceta przypiliło. Zostawił więc swoje rzeczy na zajmowanym przez siebie miejscu, pognał zaspokoić potrzebę, wrócił na salę... i teraz ta historia może mieć dwa rozwinięcia:
- albo nikt go nie podsiadł, uznając jego wyłączność do zajętego miejsca na czas wykładu, nawet jeśli nie było ono przez niego w pełni używane, wystarczyło tylko to, że nigdy nie zrzekł się tytułu do niego,
- albo ktoś go podsiadł, wyjmując jeszcze z pozostawionego plecaka śniadanie, uznając że każde opuszczenie zajmowanego miejsca i zgromadzonego w nim dobytku z automatu oznacza ich zrzeczenie się uprawnień do nich.
Innymi słowy, mamy alternatywę opartą na parametrze zwanym „lepkością” posiadania/własności. „Lepkość” decyduje o terminie ustawania władztwa nad rzeczą. Mniej lepkie systemy zabezpieczają prawa posiadacza na krócej, bardziej lepkie - na dłużej i trwalej. Wśród tych ostatnich - generalnie własnościowych, takim standardem jest dożywotność. Dopóki ktoś się danej rzeczy nie zrzeknie lub jej nie przekaże, choćby jej nie używał, ta wciąż należy do niego. Dopiero jego śmierć pozbawia go do niej wszelkich uprawnień. W ramach ciekawostki można dodać, że zdarzały się jeszcze bardziej lepkie systemy własnościowe, przekraczające nawet granice śmierci właścicieli - na przykład w starożytnym Egipcie, gdzie w wyniku takich a nie innych wierzeń na temat reguł rządzących w zaświatach, zmarłych należało wyekwipować w ulubione przedmioty, jakie zdołali zgromadzić za życia. Dlatego też złodzieje grobów byli traktowani właśnie jak złodzieje, a nie zawłaszczający dobra niczyje, do jakich wygasły wszelkie roszczenia. Przynajmniej przez teistyczną większość. (Czy Twoim zdaniem tego rodzaju wierzenia wymyślili jacyś kapłani proto-kapitaliści, chcący aby populacja Kemetu wytwarzała ciągle nowe dobra, zamiast recyklingować po zmarłych to, co zostało już wyprodukowane? ;) Tak tylko pytam, bo przecież gdyby faktycznie w tym niedobrym kapitalizmie chodziło o jak największą konsumpcję, napędzanie produkcji za wszelką cenę, to przecież świetnym rozwiązaniem byłoby zaadaptowanie egipskiego stylu życia i tym bardziej śmierci.)
Bez względu na to, pozostaje zastanowić się nad konsekwencjami dla obu z tych rozstrzygnięć. Pierwszy wariant zapewnia posiadaczom/właścicielom komfort i nie przywiązuje ich do ziemi. Ponieważ istnieje pewnego rodzaju społeczne porozumienie i zaufanie, można bez obaw opuścić swój matecznik albo działać z dala od niego, tylko po to, aby wrócić w wybranym przez siebie momencie, znajdując go w pozostawionym przez siebie porządku (bo niekoniecznie już stanie). Można sobie zawczasu nabyć miejsce jakie przeznaczymy na spędzenie starości, z młodości korzystając zupełnie gdzie indziej.
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony, gdy lepkość naszego posiadania byłaby wyznaczona na 79 dni, nie moglibyśmy bez ryzyka wybrać się w 80 dni dookoła świata, ani podjąć innych działań, jakie utrzymałyby nas z dala od danej nieruchomości przez wyznaczony takim terminem czas. Im mniej lepka instytucja gwarantująca naszą kontrolę nad przedmiotem, tym koszt sprawowania jej nad nim rośnie i wyklucza możliwość jednoczesnego robienia czegokolwiek innego, poza samym posiadaniem. Tak jak w starożytnym Egipcie własność była maksymalnie lepka, tak minimalnie lepkie jest na przykład posiadanie w supermarkecie. Wyjmiesz coś z koszyka, odkładając na półkę (a podczas jakichś szalonych wyprzedaży - z rąk), uznaje się powszechnie, że tracisz do tego jakiekolwiek uprawnienia i nie jesteś tym zainteresowany, co daje przyzwolenie na zabranie tego oraz kupno przez drugą osobę.
Przypomina mi to trochę tezy Hoppego o preferencji czasowej. Wygląda na to, że zwolennicy mniej lepkich propozycji instytucji sprawowania kontroli nad dobrami, cenią przede wszystkim teraźniejszość i krótki termin, natomiast zwolennicy bardziej lepkich, myślą znacznie bardziej długoterminowo (co w przypadku starożytnych Egipcjan jest raczej całkiem oczywiste), są skłonni do snucia planów wiążących dane dobra na całe dekady, wymyślają ich bardziej złożone zastosowania, wymagające bardziej kapitałochłonnych inwestycji, jakich nie udałoby się sfinalizować lub znacząco byłoby to utrudnione w systemach kiepsko zabezpieczających kontrolę w długim terminie.
Jeśli lubię swój dom, księgozbiór i zgromadzoną dyskografię, nie wyjadę w podróż dookoła świata z zamiarem napisania książki podróżniczej, zwłaszcza gdy będzie się to wiązało z tym, że po powrocie znajdę w nim jakąś rodzinę, uznającą go za pustostan, squatującą, wyprzedającą to zdążyłem sobie zgromadzić, z racji tego, iż nie podzielają mojego gustu w tym zakresie. Z drugiej strony, nawet posiadając dom na bardzo lepką własność, nie tracąc do niego żadnych uprawnień, mogę go komuś wynająć w zamian za podjęcie przez niego konserwatorskich prac, jakich zwykle to ja dokonywałem, na warunkach, zabezpieczających mój dobytek przed jakimiś „nowymi porządkami”, jakimi nie jestem wcale zainteresowany. Więc bardzo lepkie instytucje kontroli w teorii wcale nie wykluczają praktyk znanych z tych mniej lepkich [zagospodarowania dóbr, by nie pozostawały nieużywane], natomiast vice versa nie zachodzi już podobna relacja.
Można oczywiście zapytać, dlaczego więc ludzie dziś wolą, aby mieszkania stały puste, chociaż mogliby znaleźć chętnych do ich wynajęcia i coś tam sobie dorobić? Przecież na tym skorzystałyby obie strony. Ano dlatego właśnie, że te ich prawa kontroli owych mieszkań są słabo chronione. Zdarza się, że pojawią się najemcy przestający płacić, trudni do usunięcia, często patologizujący i dewastujący mienie, odporni na jakiekolwiek próby eksmisji, najlepiej jeszcze w sojuszu z towarzystwem spod znaku „Mieszkanie prawem, nie towarem!”. Do egzekwowania swojej kontroli takiej przestrzeni przestaje wystarczać samo słowo i umowa - wręcz przeciwnie, może stać się to kosztowne. Do wypędzenia jednych barbarzyńców trzeba posiłkować się innymi - takimi szemranymi „czyścicielami kamienic”, utrudniającymi do oporu życie, skłaniającymi intruzów do wyniesienia się. Ale to też kosztuje i można się w dodatku narazić opinii społecznej jako nieczuły na ludzką krzywdę drań, a nie każdy przecież musi to lubić.
Niech sobie więc ładnie stoi pustostan po zmarłych dziadkach, jeśli alternatywą miałyby być takie atrakcje. Nic to, że komuś przydałby się jakiś dach nad głową albo ludzie mieliby większy wybór lokali do wynajęcia, co spowodowałoby większą konkurencję wśród najmujących i niższe ceny wynajmu. Ale to wynika właśnie wprost z braku zaufania do innych ludzi, niestety wystarczająco mocno uzasadnionego. Ostatecznie zatem barbarzyńcy tracą na swoim barbarzyństwie, a przede wszystkim niskim kapitale społecznym - i dobrze.
OdpowiedzUsuńPodobnie zresztą wyglądała parę lat temu sprawa w Chinach. Otóż tam, zaczęli umierać starsi ludzie na ulicach. Z jakiego powodu? Wprowadzono prawo, które zaczęło podmywać opłacalność pomagania im. [http://kristinasaid.wordpress.com/2011/09/21/to-help-or-not-to-help-a-dilemma-in-china/] Jeżeli za sam szlachetny akt pomocy można było zostać uznanym za sprawcę, ukaranym i ponieść poważne, finansowe konsekwencje, skończyli się znajdować szlachetni ryzykanci - ludzie zaczęli omijać szerokim łukiem ewentualnych potrzebujących ich pomocy. Rzecz jasna, prawo to jedna sprawa - gdyby nie znaleźli się staruszkowie-„hackerzy”, chcący wysępić spore sumki w ten właśnie sposób, nic by się najprawdopodobniej nie zmieniło. Ale tacy się znaleźli, w pewnym momencie stanowili plagę, poszła fama o ofiarach-naciągaczach i ludzie przestali ufać poszkodowanym, zasadnie dopatrując się możliwej pułapki nań zastawionej. Za działania jakichś cwanych dziadków [oraz chiński wymiar sprawiedliwości], jakie podminowały zaufanie społeczne teraz ponosi konsekwencje cała starsza populacja, w tym również ci Bogu ducha winni, co swoich benefaktorów wcale nie zamierzaliby wykorzystać. Nie wiem czy coś tam się w ciągu tych kilku lat zmieniło. Szkody wynikłe z braku zaufania trudno jest naprawić.
„Zróbmy kolejny krok: młotek. Ktoś go wziął, był pierwszy, używa go, buduje sobie dom, czy tylko deskę w podłodze poprawia. Kończy pracę, odkłada go. Przychodzi kolejna osoba, bierze młotek, pracuje nim, kończy - odkłada go. Kolejna i kolejna.
To samo z laptopem, ubraniem, ręcznikiem, samochodem, drzewem owocowym, ziemią uprawną.
Na tym polega właśnie dobro wspólne, czyli jedna z najważniejszych dla komunistów i anarchistów kwestii.”
A co ze szczoteczką do zębów? Też muszę czekać aż kilkanaście osób z niej skorzysta, nim przyjdzie kolej mojego jej użytkowania czy jednak mogę mieć swoją? :)
Ale już na serio: zauważam tutaj wstręt do produkcji albo zastosowany wobec niej jakiś odpowiednik brzytwy Ockhama. Tak jakby ideałem i celem ekonomicznym samym w sobie, miało być istnienie jak najmniejszej liczby narzędzi albo jak największe obłożenie ich pracą, by w ciągu swego bytowania nie pozostawały bezczynne. Coś w stylu wykorzystania nieskończoności potencjalnej - dzielimy czas na coraz mniejsze odcinki, by idealnie dopasować i wypełnić je użytkowaniem danego narzędzia. Tak jakby równoległe istnienie kilkunastu czy kilkudziesięciu nieużywanych w danym okresie młotków było jakimś marnotrawstwem nie do przyjęcia. Musi być jeden, który wspólnota będzie do oporu wykorzystywać, ale powyżej dwóch i więcej, to już niedopuszczalne, najpewniej zabiorą nam jakąś przestrzeń życiową.
To jest jakieś dziwne, materialistyczne zafiksowanie na samych przedmiotach, a nie - ponownie - na subtelniejszej materii - ludziach, ich potrzebach, motywach, itp. Owszem, gdy prowadzisz wypożyczalnię narzędzi, możesz sobie tak sprawę uprościć: najlepiej dla Ciebie jest wtedy, gdy większość narzędzi jest przez kogoś używana, a jedynie część zostaje w rezerwie lub przechodzi renowację, by mogła zostać wypożyczona ponownie. Niedobrze gdy przestrzelisz z inwestycją w zbyt wielką liczbę młotków i się ona nie zwróci lub zwróci bardzo powoli, bo nie będziesz miał odpowiedniego obłożenia. Ale nie z wszystkim jest tak samo - nie wszystko bowiem co się nabywa, ma na siebie cały czas pracować. W wielu przypadkach już sama możliwość okazjonalnego skorzystania decyduje i całkowicie uzasadnia zakup.
Szalupy ratunkowej albo innego koła nie kupuje się po to, by ich używać, tym bardziej aby używać cały czas. Właśnie świetnie jest wtedy, gdy nigdy nie trzeba będzie z nich skorzystać, lepiej jednak gdy zostają w odwodzie - lepiej je mieć, niż nie mieć. Kalkulowanie, aby dóbr było akurat na styk w danym momencie, tym bardziej bez brania pod uwagę możliwych sytuacji kryzysowych jest niezmiernie krótkowzroczne. Na Titaniku chyba najlepiej zawalczono z konsumpcjonistyczną, kapitalistyczną, szalupową nadprodukcją - tam też były zbędne i robiły bałagan na pokładach widokowych. Wracając do Twojego przykładu z młotkiem - co jeśli powieje wiatr, pozrywa masowo dachy w opisywanej przez Ciebie społeczności? Przyjmijmy, była to pierwsza fala jakiejś wielkiej nawałnicy, która niebawem wróci, zalewając wioskę po raz kolejny. W jakiej kolejności ludzie w jednomłotkowym kolektywie będą naprawiać domy? Ktoś może i zdąży dokonać napraw poczynionych u siebie zniszczeń, ale w tym czasie nad podobną regeneracją nie będą przecież mogli pracować pozostali, bo czym? Wtedy dopiero mają tworzyć swoje narzędzia, by móc równolegle pracować nad obroną tego, co jeszcze pozostało do obronienia? Młotków niech sobie będą setki, tysiące. Niech się dzień w dzień ludzie zastanawiają, po co im tyle nieużywanych narzędzi. Niech one sobie spokojnie leżą, zbierają kurz po strychach i piwnicach przez 99,9% czasu swego istnienia - wystarczy, że przydadzą się w tym jednym momencie, jaki może zadecydować o czyimś być albo nie być. Albo losie dobytku gromadzonego przez całe życie. Kupno tego jednego młotka, za parę groszy, chociażby pozostawał bezczynny aż do krytycznego momentu, jeśli za jego pomocą uda się ocalić dobra warte znacznie więcej, będzie wspaniałą inwestycją.
OdpowiedzUsuńTo oczywiście skrajny przykład, ale niewygodę oraz uzależnienie od posunięć pozostałych ludzi można dostrzec i w mniej drastycznych przypadkach. Jeżeli dóbr jest mało i mają być wspólne, siłą rzeczy nie wszyscy będą mogli korzystać z nich w tym samym czasie. Jeśli najdzie mnie ochota na majsterkowanie akurat o takiej czy innej porze, mając prywatne narzędzia, mogę ją realizować niezależnie od jakichkolwiek zewnętrznych okoliczności. W przypadku publicznych dóbr jestem uzależniony również od potrzeb pozostałych członków społeczności. Zazwyczaj dostęp do nich trzeba jakoś usankcjonować, wprowadzając kolejność korzystania, dyżury, harmonogramy. Albo jestem więc skazany na kolejki i pilnowanie swojej tury, albo na skoszarowanie w jakichś sztywnych czasowych ramach, gdzie drobna zmiana planu lub spóźnienie może przesunąć i pokrzyżować plany całej reszcie. Kiedyś rozmawialiśmy o akademikach i wspólnych lodówkach, to do tych (dla mnie koszmarnych) wspomnień mogę dorzucić temat wspólnych pralek oraz rygorów dostępu do nich, konieczności uzależniania swoich planów od jakiegoś zewnętrznego względem siebie grafika. Wystarczy, że podobna konieczność istniała na wykładach, zajęciach czy teraz w pracy - ale użerać się z nią również w miejscu zamieszkania i wolnym czasie, aby wykonać jakieś banalne czynności, to już zbyt wielka udręka. Nie żebym jako singiel od razu odczuwał jakąś nagłą potrzebę posiadania swojego sprzętu piorącego, wirującego, suszącego i zagracania mieszkania sporym sześcianem, ale płatne pralnie kapitalistycznych wyzyskiwaczy w USA czy UK nie robiły mi podobnych ceregieli w dostępie do takowego sprzętu - nie musiałem się specjalnie zgrywać z innymi ludźmi, czekając na swoją kolej, mogłem przyjść każdego dnia o różnej porze i za jakąś opłatą wygodnie wyprać co miałem do wyprania. A jeśli kiedyś mi nie pasowało, mogłem wpaść później albo wcześniej i nie przepadała mi żadna kolejka ani nie musiałem szukać kogoś, z kim miałbym się zamieniać, co również oszczędzało czas i nerwy oraz pozwalało żyć w swoim tempie, kierując się swoimi wewnętrznymi impulsami a nie zgrywać i synchronizować z resztą świata.
Więc to nie jakaś celowość istnienia narzędzi ma zostać zaspokajana przez ludzi, używających ich nieustannie, przekazujących sobie je z rąk do rąk, tylko one mają zaspokajać ich potrzeby. Czasem mogą zaspokajać je przez samo znajdowanie się w ich posiadaniu - bo liczy się też możliwość skorzystania z nich w dowolnym momencie. Z tym wiążę się komfort i za tę subtelność właśnie się płaci, nawet jeśli de facto z danego dobra się ostatecznie nie skorzysta - grunt, że było w każdym momencie do naszej wyłącznej dyspozycji. Jeśli tego chcemy - możliwości - to za nią płacimy, jak za wszystkie inne zachcianki. I tytuły własności prywatnej tę swobodę właśnie zaspokajają.
OdpowiedzUsuń„Warto może twoje rozumowanie uzupełnić tylko o ten element, że czasem warto podyskutować. Np. jeśli miejsce X jest z przodu sali, blisko wykładowcy, a ktoś ma słaby słuch, to może mu zależeć, żeby tam właśnie siedzieć. Toteż może ona poprosić osobę, która pierwsza zajęła miejsce X, by je ustąpiła. Ot, takie "grzecznościowe" uzupełnienie.”
No i żadna rzeczywista moralność nie zawiera się wyłącznie w jednej zasadzie, regulującej samym rozdziałem dóbr. Chociażby dlatego, że ta jedna zasada musiałaby być wyrażona w jakimś skomplikowanym, długim algorytmie, polegać na bogatej ontologii określającej poszczególne grupy, różne klasy sytuacji - generalnie wyrażać całe bogactwo etycznych intuicji, jaką czasem wywołują takie czy inne bodźce.
Stąd nawet jeśli uznamy, że zasada „kto pierwszy, ten lepszy” stanowi część takiej podstawy, to wcale nie oznacza, że nic poza nią nie może już istnieć. Po prostu na niej nadbudowuje się kolejne warstwy, aż po te najbardziej wierzchnie i najbardziej podatne na zmiany, kończąc na obyczajowości. Obok praw własności mogły istnieć i istniały jakieś społecznościowe obowiązki gościnności, niesienia potrzebującym pomocy - ale z kolei nie wywiązanie się z nich lub sprzeniewierzenie im niekoniecznie wiązało się z ugodzeniem w te bardziej podstawowe uprawnienia. Można było stosować jakieś inne formy ostracyzmu, uznawano za chama, buraka, prostaka czy nawet świętokradcę, mogło to być nawet dość surowe, ale niekoniecznie pozbawiano z tego powodu środków do życia, rodzinnego dziedzictwa czy czegokolwiek innego. Zatem to, że mi nie odpowiesz na ulicy na moje „dzień dobry”, nie oznacza, że mogę wleźć ci do chałupy i ją za karę, w odwecie lub wychowawczo ograbić, pozbawiając Cię środków do życia.
Podobnie z tym przykładem - to, że ktoś sobie zajął wcześniej jakieś miejsce i pojawiła się niepełnosprawna osoba, której wypadałoby go ustąpić, nie musi wcale się ze sobą kłócić. Oznacza to po prostu, że to do pierwszego w danym miejscu należy ostateczna decyzja, czy swoje siedzisko odstąpi, czy nie i w tej sprawie nikt inny w jego imieniu nie może jej podejmować. Co oczywiście nie przeszkadza tworzyć normatywnych wytycznych w postaci nakazów czy zakazów, ani stosować jakiegoś rodzaju sankcji za ich nieprzestrzeganie. Można sobie odpowiednio wychowywać albo później zawstydzać. Ale te normy nie mogą pretendować do roli równie istotnej i unieważniać tego, co bardziej fundamentalne.
Poza tym warto uważać, gdyż osoba przybyła wcześniej, mogła zrobić to właśnie z tego względu, że sama była niepełnosprawna i akurat takiego miejsca potrzebowała. Zdając sobie sprawę, iż z wykładu skorzysta siedząc tylko na samym przodzie, wyszła odpowiednio wcześniej, by zdążyć zając adekwatne dla siebie miejsce. Nie każdy niepełnosprawny musi przecież chętnie obwieszczać światu o wszelkich swoich niedostatkach, mieć ochotę być traktowanym w sposób szczególny lub protekcjonalny - część sobie tego nie życzy, bierze poprawkę na swoją niemoc i bardziej zapobiegliwie dba o swoje interesy, wciąż postępując według ogólnych reguł, nie licząc na jakieś specjalne względy otoczenia czy inną litość. Wypada więc uważać na powierzchowne wyrazy moralnego oburzenia, bo mimo pozorów, sytuacja może nie być wcale prozaiczna i można kogoś poważnie skrzywdzić.
Polecam lektury z zakresu socjologii historycznej i filozofii podpierającej się nią. Abstrakcyjne wywody na temat procesów kapitalistycznych, które zaszły faktycznie, bez uwzględniania historii są niebezpieczne. Łatwo obsunąć się w analizy modelu kapitalizmu, a wtedy już tylko moment i jesteś w znanej pułapce "model dobry tylko rzeczywistość/ludzie ne dorośli", polecam autora: http://www.praktykateoretyczna.pl/czasopismo/kryzys-ekologiczny-czy-ekologicznie-swiatowy/ i jego blog: jasonwmoore.wordpress.com/
OdpowiedzUsuń