Do podcastu Philosopophy Bites
trafił niedawno Gary Francione, amerykański jurysta zajmujący się prawami
zwierząt. To, co tam mówi wydaje mi się trochę problematyczne. Żeby powiedzieć,
co dokładnie, przyda się zrobienie szybkiego i uproszczonego podziału rodzajów stosunku
do kwestii moralnego statusu zwierząt:
(1)
Tradycyjny szowinizm gatunkowy. Zwierzęta mają
jakiś status moralny, nie możemy ich traktować jak martwych rzeczy, ale ludzkie
interesy liczą się bardziej od ich interesów – po prostu dlatego, że są
ludzkie. Nie powinniśmy jednak zadawać zwierzętom niepotrzebnego cierpienia.
(2)
Zasada równego poszanowania interesów. Ludzie mają
oczywiście wiele interesów, których nie mają inne zwierzęta (jak, powiedzmy, potrzeba
wyrażania swoich poglądów politycznych),
ale część jest wspólna (jak, powiedzmy, niechęć do bycia więzionym w ciasnej
klatce). Te interesy powinny mieć takie samo moralne znaczenie niezależnie od
gatunku. Wynika z tego, że np. krowa pozbawiona kontaktu ze swoim młodym ma
takie samo moralne znaczenie jak kobieta pozbawiona kontaktu z dzieckiem
(zakładając, że obie cierpią z tego powodu w podobny sposób).
(3)
Abolicjonizm. Nie mamy moralnego prawa do
wykorzystywania zwierząt w jakikolwiek sposób, choćbyśmy nie wiadomo jak dobrze
je traktowali (podobnie jak nie mamy np. moralnego prawa do posiadania
niewolników). Zwierzęta nie są przedmiotami, które można posiadać i używać do
własnych potrzeb.
Stanowiska (2) i (3) nie
wykluczają się oczywiście wzajemnie, ale o (2) jest zazwyczaj mowa przy okazji
utylitaryzmu. Utylitaryści akceptujący (2) nie uważają, że zwierząt w ogóle nie
można wykorzystywać, zadawać im bólu, czy zabijać. Twierdzą tylko, że (nie
zagłębiając się w subtelne różnice między różnymi odmianami utylitaryzmu)
trzeba zawsze tak postępować, żeby było z tego w sumie jak najmniej cierpienia.
To właśnie nie podoba się
Francione. Bardzo dużo czasu i energii poświęca on na krytykowanie za mało jego
zdaniem radykalnego podejścia do kwestii traktowania zwierząt – podejścia,
którego symbolem jest dla niego uchodzący u nas za radykała Peter Singer. Francione
nie robi chyba w ogóle rozróżnienia między stanowiskami (1) i (2), oba nazywa animal
welfare approach. Jego główny zarzut jest taki, że ludzie od animal welfare
zajmują się propagowaniem „humanitarnego podejścia” w postaci jajek od kur
z wolnego wybiegu, mniej stresujących i bolesnych metod zabijania (jak
gazowanie) itp. wynalazków, przez co utwierdzają tylko ludzi w przekonaniu, że traktowanie
zwierząt jak własności jest w porządku i powodują, że wielu potencjalnych wegan
nie przestaje kupować i używać zwierzęcych produktów.
Wydaje mi się, że Francione
trochę przesadza z zarzucaniem utylitarystycznym zwolennikom (2) propagowania
fantazji o humanitarnej hodowli. Po pierwsze, wielu z nich (w tym Singer) mówi
dość jasno, że weganizm jest w zasadzie jedynym moralnym rozwiązaniem i że
różnica między maltretowaniem zwierząt w zwykłej hodowli przemysłowej, a robieniem
tego w hodowli „humanitarnej” nie jest taka wielka.
Po drugie, potrzebowałbym czegoś
więcej niż intuicji Francione na potwierdzenie tezy, że organizacje z
podejściem „przejdź na weganizm, a jeśli nie dasz rady, to przynajmniej nie
finansuj najbardziej okrutnej hodowli” są mniej skuteczne w propagowaniu
weganizmu od organizacji z podejściem „przejdź na weganizm, kropka”. Może te
bardziej radykalne mają mniejszy zasięg, bo nikt ich np. nie wpuści do
telewizji, a ludzie skłonni do przejścia na weganizm i tak to zrobią, kiedy
uświadomią sobie problem? Nie wiem jak jest, ale należałoby to jakoś porządniej
zbadać przed – jak to mówią politycy, żeby zabrzmieć uczenie – ferowaniem
wyroków.
Po trzecie, Francione twierdzi,
że walka o „humanitarne” metody hodowli i zabijania to wyważanie otwartych
drzwi, ponieważ są one często mniej kosztowne i hodowcy i tak w końcu na nie
przejdą (jego przykładem są tutaj veal crates, czyli bardzo ciasne
klatki, w których trzyma się specjalnie utrzymywane w anemii cielęta, co wiąże
się z kosztowną „opieką” weterynaryjną). Nie sądzę, że takich przypadków jest
zbyt wiele, a poza tym doświadczenie kapitalizmu uczy, że kiedy jedną metodę produkcji
można zastąpić inną, wydajniejszą, producenci często wcale tego nie robią, a
zamiast tego np. lobbują na rzecz subsydiowania.
Po czwarte, wyobrażenie Francione
o utylitarystycznym stanowisku jest w ogóle trochę mylne – mówi on na przykład,
że Singer nie uważa samego (bezbolesnego) zabicia zwierzęcia za coś złego, co
jest nieprawdą – Singer pisze co prawda, że m. in. ze względu na to, że ludzie
mogą zazwyczaj planować swoją przyszłość, zabijanie ich jest bardziej
problematyczne od zabijania przedstawicieli innych gatunków, ale zabijanie
zwierząt też nie jest w porządku, ze względu na np. potencjalną przyjemność,
której zwierzę mogłoby w przyszłości doświadczyć.
Najbardziej problematyczny w tym
wywiadzie jest dla mnie jednak moment, w którym pada pytanie „Jak właściwie
uzasadnić abolicjonizm, dlaczego nie możemy w ogóle wykorzystywać zwierząt w
jakikolwiek sposób?” Francione na to pytanie nie odpowiada, zaczyna natomiast
mówić o tym, że i tak weganizm jest praktyczną konsekwencją poglądów nas
wszystkich, z szowinistami gatunkowymi włącznie, nie wszyscy zdają sobie tylko
z tego sprawę. I trzeba powiedzieć, że ma rację. Powody, dla których
torturujemy codziennie miliardy zwierząt są śmieszne, względnie łatwo jest z
tego zrezygnować (kto będzie tu chciał znowu napisać komentarz o szkodach dla podniebienia, niech sobie wcześniej obejrzy np. Wegańskiego Blackmetalowego Szefa Kuchni), cierpienie jest niewyobrażalne, hodowla (tak przemysłowa, jak
każda inna) jest idiotyczna z ekonomicznego i ekologicznego punktu widzenia. Jeśli
wyrażenie „zadawanie niepotrzebnego cierpienia” ma się w ogóle do czegoś
odnosić, to będzie to na pewno ponad 99% tego, co robimy ze zwierzętami.
Istnieją oczywiście pewne praktyczne
różnice między stanowiskami (1), (2) i (3), ale są raczej niewielkie.
Zwolennicy (3) nie akceptują np. jakichkolwiek eksperymentów na zwierzętach, utylitarystyczni
zwolennicy (2) mogą dopuścić ten niewielki procent eksperymentów, z których
jest jakiś poznawczy pożytek (chociaż tym bardziej powinni dopuszczać
eksperymenty na ludziach, z których pożytek byłby w wielu wypadkach ogromny, a
jednak nikt nie bierze ich w ogóle pod uwagę). Zwolennicy (3) są przeciwni
trzymaniu psów czy kotów dla towarzystwa – chociaż sam Francione robi np.
rozróżnienie między usprawiedliwionym (justifiable) i wybaczalnym (excusable)
wykorzystywaniem zwierząt domowych i do tych drugich zalicza np. adopcję
zwierząt ze schronisk, przez co praktyczna różnica między (3) a (1) i (2) robi
się kosmetyczna. Do tego dochodzi kilka raczej wydumanych przypadków typu
zjadanie potrąconego przez samochód jelenia.
Krótko mówiąc: gdyby tradycyjny
szowinista gatunkowy chciał żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami, też
musiałby być weganinem (bardziej formalny i szczegółowy argument można znaleźć
np. w artykule The Immortality of Eating Meat Mylana Engela). Nie trzeba
żadnej nowej, kontrowersyjnej moralnej filozofii, żeby stwierdzić, że
niejedzenie zwierzęcych produktów to minimum przyzwoitości.
Problem tylko w tym, że nie
jest to odpowiedź na pytanie o moralne uzasadnienie zwierzęcego abolicjonizmu.
Z jednej strony szowinizm gatunkowy jest interesującą kwestią. Z drugiej jednak nie można twierdzić, że zwierzęta mają prawa. Bo to doprowadziłoby do absurdu - np. musielibyśmy stawiać przed obliczem sądu wilka za to, że zabił jelenia.
OdpowiedzUsuńMożna mieć prawa nie mając obowiązków i nie ponosząc odpowiedzialności, tak jak dzieci czy chorzy psychicznie.
UsuńNo właśnie z tego powodu dzieci i chorzy psychicznie są wyjęci spod prawa - w tym sensie, że nie uznajemy ich poczytalności i odpowiedzialności - a więc pełnych praw nie mają na pewno. To samo ze zwierzętami - brakuje im cech, które pozwalałyby choćby uznać je za równoprawne. Osobiście nie jem zwierząt i traktuję je z szacunkiem - ale nakładanie tu jakiś rozwiązań administracyjnych nieuchronnie prowadzi w kierunku absurdów. Nadawanie zwierzętom praw taką drogą do absurdu jest.
Usuńa więc pełnych praw nie mają na pewno
UsuńObowiązków, nie praw.
To samo ze zwierzętami - brakuje im cech, które pozwalałyby choćby uznać je za równoprawne.
Jeśli masz na myśli prawa moralne, to nikt nie twierdzi, że zwierzęta mają takie same prawa, a najwyżej, że tylko takie, które wynikają z ich interesów. Zwierzęta mają interes, żeby ich np. nie torturować – podobnie jak dzieci, chorzy psychicznie i zdrowi dorośli – i dlatego wszyscy mają takie samo prawo do niebycia torturowanym. Zdrowi dorośli ludzie mają też interesy, których nie mają zwierzęta – np. żeby swobodnie praktykować religię – i dlatego nikt nie mówi o prawie zwierząt do wolności wyznania. Zdrowi dorośli ludzie mają też obowiązki, których nie mają zwierzęta, ze względu na pewną różnicę w zdolnościach poznawczych.
Prawo to jakoś odzwierciedla, choć czasami kiepsko – nie wiem na przykład, dlaczego nie można torturować psów i kotów, ale świnie i krowy w przemysłowej hodowli już tak.
Osobiście nie jem zwierząt i traktuję je z szacunkiem - ale nakładanie tu jakiś rozwiązań administracyjnych nieuchronnie prowadzi w kierunku absurdów. Nadawanie zwierzętom praw taką drogą do absurdu jest.
Rozwiązania administracyjne, o których piszesz, istnieją w Europie od XIX wieku. Doprowadziły one do tak przerażających absurdów, jak np. kary za katowanie zwierząt domowych dla zabawy.