W filozoficznej dyskusji na temat tego, na czym polega bycie
tą samą osobą w czasie istnieją dwa szerokie stanowiska. Można je nazwać psychologicznym
(jestem tym samym Tomaszem Herokiem co dziesięć lat temu, bo w jakiś sposób odziedziczyłem
po nim przynajmniej niektóre wspomnienia, upodobania, przekonania itp.) i fizycznym
(jestem tym samym Tomaszem Herokiem co dziesięć lat temu, bo jestem tym samym
biologicznym organizmem co on). Derek Parfit to zasadniczo obrońca stanowiska pierwszego,
ale obrońca dość osobliwy, bo niechętny samej idei bycia tą samą osobą w czasie.
Jego niechęć ma ilustrować słynny scenariusz:
Możemy zacząć od refleksji nad szeroko omawianym przypadkiem człowieka, który dzieli się, jak ameba.Wiggins niedawno udramatyzował ten przypadek. Najpierw przytacza on operację wyobrażoną przez Shoemakera. Wyobraźmy sobie, że mój mózg zostaje przeszczepiony do (pobawionego mózgu) ciała kogoś innego i że osoba, która w ten sposób powstaje ma mój charakter i wyraźne wspomnienia mojego życia. Większość z nas po namyśle zgodzi się, że powstała w ten sposób osoba jest mną. Zakładam tu, że nie ma sporu w tej kwestii.Wiggins następnie wyobraża sobie inną operację. Mój mózg zostaje podzielony na pół i każda połowa zostaje umieszczona w nowym ciele. Obaj powstali w ten sposób ludzie mają mój charakter i wyraźne wspomnienia mojego życia.
[4-5, moje tłumaczenie]
Nie jest to aż tak wydumane, jak niektórym mogłoby się
wydawać. Nikt oczywiście nie próbował wyjmować półkul i wsadzać do różnych
ciał, ale są ludzie z podzielonym mózgiem. Półkule łączy tylko stosunkowo
niewielkie ciało modzelowate, które można przeciąć – i się przecina, m. in. w
przypadkach ostrych napadów padaczki, kiedy leki nie pomagają. Każda z półkul
zachowuje tę samą pamięć, przekonania, charakter itd. Mówić potrafi tylko lewa,
ale z prawą można się komunikować – na przykład prosząc, by coś narysowała. Nawet
pozostając w jednym ciele oddzielone półkule niekoniecznie otrzymują te same
bodźce – bo na przykład szaleni naukowcy prowadzą z takimi ludźmi ciekawe eksperymenty
zasłaniając im raz jedno, raz drugie oko i pokazując różne rzeczy. Powyższy scenariusz
jest więc tylko trochę bardziej jaskrawą wersją całkiem realnej sytuacji.
Dalej Parfit pyta:
Co dzieje się ze mną? Wydaje się, że mamy trzy możliwe odpowiedzi: (1) Przestaję istnieć; (2) Istnieję dalej jako jedna z tych osób; (3) Istnieję dalej jako obie.
I twierdzi, że żadna z tych odpowiedzi nie jest poprawna. Po
prostu nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie.
Lubię ten eksperyment myślowy, bo jest dość niestandardowy.
Większość filozoficznych eksperymentów myślowych pachnie założeniem klasycznej teorii pojęć, czyli przekonaniem, że istnieją konieczne i wystarczające
warunki stosowania jakiegoś pojęcia (wiedzy, świadomości, znaczenia, sprawiedliwości
itp.) i że zadaniem filozofów jest ustalić, jakie są te warunki. W klasycznej
teorii pojęć nie ma miejsca na odcienie szarości ani na pytania bez odpowiedzi –
eksperyment myślowy ma pokazywać, że warunki stosowania pojęcia według jakiegoś
ujęcia są nietrafione i prowokować do wymyślenia nowego ujęcia.
Historia o przeszczepie mózgu ma pokazywać, że nie da się
określić koniecznych i wystarczających warunków bycia tą samą osobą. Nie jest
tak, że albo między jednym elementem a drugim zachodzi relacja tożsamości osobowej,
albo nie zachodzi i filozof ma odkryć kiedy i dlaczego. Jest tak, że często w
żaden sposób nie da się powiedzieć, czy taka relacja zachodzi.
Nie wydaje mi się jednak, że Parfit miał zamiar pokazać, że
klasyczna teoria pojęć jest ogólnie podejrzana – chodziło mu raczej o to, że
pojęcie tożsamości osoby jest podejrzane. I że generalnie powinniśmy dać sobie
z nim spokój. Tak jak niespecjalnie zawracam sobie głowę ustalaniem, czy np. Polska
w 2006 to ten sam kraj co Polska w 2016 albo Polska w 2026 – tak nie powinienem
sobie zawracać głowy tym, czy ja sprzed dziesięciu lat albo ja za dziesięć lat
to cały czas ta sama osoba. To, co się liczy, to pewna ciągłość, przetrwanie w
jakimś stopniu – nie relacja identyczności.
Z jednej strony to niby oczywiste, ale z drugiej porzucenie idei
bycia ciągle tą samą osobą może mieć radykalne konsekwencje. Po co mi np. jakiekolwiek plany na dalszą
przyszłość? Albo nawet na nie aż tak daleką? Po co mam się zabierać za,
powiedzmy, pisanie książki, skoro to nie ja ją będę kończył (a w każdym razie
nie wiadomo, czy ja)? Po co mam iść do sklepu po bułki, skoro to nie ja je będę
jadł? Niektórych ta myśl przeraża, ale mnie jakoś nie bardzo. Nie wiem, czy
chciałbym się od razu rozpłynąć w wiecznej teraźniejszości, ale kiedy o tym
myślę, to widzę raczej jasne strony takiego podejścia do życia. Nie muszę się
na przykład przejmować, że za kilkadziesiąt lat może nie będę trzymał moczu. Pomyślałbym,
że to pewnie kwestia mojego usposobienia, ale jakie ono znowu moje?