Nie potrafię sobie
przypomnieć, kiedy ostatnio słuchałem dyskusji na temat
gospodarki, w której nie padłoby z ust jakiegoś tzw. eksperta, że
wolny rynek (po cichu utożsamiany w takich dyskusjach praktycznie
zawsze z
kapitalistycznym wolnym rynkiem) jest dobry, a państwowa
ingerencja niedobra, a to dlatego, że tylko wolny rynek zapewnia
wydajność, efektywność i nic się na nim nie marnuje. Ciężko o
popularniejszą ekonomiczną kliszę. Jak
pisze ekonomista Stephen
LeRoy:
Najważniejsze
twierdzenie teorii ekonomicznej mówi, że, ogólnie rzecz biorąc,
konkurencja rynkowa, która jest względnie (choć nie całkowicie)
wolna od sterowania przez rząd lepiej sobie radzi z alokacją
zasobów od gospodarki, w której rząd odgrywa dominującą rolę.
[to i następne tłumaczenia moje]
Brzmi to całkiem
sensownie: każdy przyzna, że wydajność, efektywność czy lepsza
alokacja zasobów są czymś dobrym, a skoro ekonomiści odkryli, że
wolny rynek bardziej sprzyja tej efektywności, to chyba jasne, że
wszyscy powinniśmy pragnąć wolnego rynku. Problem tylko w tym, że
tak naprawdę ani ekonomiści nie odkryli, ani efektywność nie musi
być niczym fajnym.
„Efektywność” czy
„lepsza alokacja zasobów” mogą brzmieć atrakcyjnie, ale to
bardzo wieloznaczne pojęcia. Efektywność w czym dokładnie?
Alokacja lepsza dla kogo i pod jakim względem? Okazuje się, że
przez efektywność ekonomiści rozumieją najczęściej tzw.
optymalność/optimum Pareto (Cały czas nie wiem jak odmieniać:
Pareto? Pareta? Parety? Zostanę przy tym pierwszym, bo chyba
najczęstsze). Optymalność Pareto to taka sytuacja, w której nie
możemy poprawić niczyjej sytuacji, żeby jednocześnie nie
pogorszyć sytuacji kogoś innego. Nie możemy nikomu dać jakiegoś
dobra (czegokolwiek, czego ten ktoś pragnie), żeby nie odebrać
jakichś dóbr komuś innemu. Sytuacja, w której możemy to zrobić,
nie jest optymalna w sensie Pareto. Dogodzenie jakiejś osobie (lub
osobom) przy nienaruszeniu potrzeb pozostałych nazywa się korzyścią
w sensie Pareto (
Pareto improvement).
Ekonomiści zazwyczaj
twierdzą, że rynkowa konkurencja prowadzi do serii takich korzyści
i zbliża społeczeństwo do stanu optymalnego w sensie Pareto. Jest
na to matematyczny dowód, który wymyślili w latach pięćdziesiątych
Kenneth Arrow i Gérard Debreu. Dowód ten jest jednak oparty na
pewnych założeniach: że wszystko jest urynkowione, a zatem nie
istnieją efekty zewnętrzne, że wszyscy uczestnicy wymiany mają
pełne i prawdziwe informacje, że nie ma monopolistów, że nie
istnieją koszty transakcji, że funkcje użyteczności
poszczególnych ludzi nie są ze sobą powiązane.
Są to oczywiście
założenia z kosmosu. W realnym świecie zawsze mamy do czynienia
np. z jakimiś efektami zewnętrznymi (używając podręcznikowego
przykładu: kiedy osoba A sprzedaje samochód osobie B, wpływa to
też na osobę C, bo więcej jest zanieczyszczenia, hałasu, drogi są
bardziej zapchane itp.), zawsze mamy do czynienia z niepełnymi i
błędnymi informacjami uczestników rynkowej wymiany itd. W latach
osiemdziesiątych Joseph Stiglitz i Bruce Greenwald spróbowali
stworzyć model, który bierze pod uwagę efekty zewnętrzne i
niepełność informacji i
wyszło im, że coś takiego nie będzie
już prowadziło do optymalności Pareto.
W trochę inny sposób
efektywność wolnego rynku
próbował uzasadniać Friedrich Hayek:
dla niego niepełność, subiektywność i rozproszenie informacji
nie były problemem, tylko przeciwnie, przesłanką argumentu za
efektywnością. Nie do końca tylko wiadomo, co Hayek przez tę
efektywność rozumiał – posługuje się on dość mętnymi
frazami typu „racjonalny porządek ekonomiczny”. Jedni ekonomiści
uważają, że chodziło mu o optymalność Pareto, a inni, że
wcale nie. Można mieć do argumentu Hayeka kilka poważnych
zastrzeżeń, ale żeby był sens w ogóle się nimi zajmować, to
wypada najpierw ustalić, czy w ogóle wolnorynkowa efektywność
musi być czymś społecznie czy moralnie pożądanym.
Kiedy się bliżej
przyjrzeć, to okaże się, że optymalność Pareto niczym takim być
nie musi. Ekonomista Itzhak Gilboa (link powyżej) wyjaśnia to na prostym przykładzie:
Wyobraźmy sobie, że
mamy bochenek chleba do podziału między dwiema osobami i że obie
osoby interesuje tylko, żeby dostać jak najwięcej. W takich
warunkach każdy podział
bochenka będzie optymalny w sensie Pareto. Jedna osoba może dostać
cały bochenek, a druga umrzeć z głodu – i będzie to alokacja
optymalna w sensie Pareto.
Nieoptymalna będzie
tylko wtedy, kiedy część się zmarnuje – kiedy np. każda osoba
chce zjeść tylko pół bochenka, a cały bochenek trafi do jednej z
nich. Trzeba jednak zastrzec, że osobie, która dostanie cały
bochenek, musi wtedy autentycznie w żaden sposób nie zależeć na
połowie, która się zmarnuje. Kiedy np. będzie miała ochotę
zrobić z tej połowy chlebowe kulki i rzucać nimi dla hecy w
przechodniów – będziemy mieli optymalność Pareto. Kiedy okaże
się, że jest sadystą i lubi patrzeć, jak druga osoba skręca się
z głodu – będziemy mieli optymalność Pareto. Każda fanaberia,
każdy kaprys i każda sadystyczna żądza liczy się tutaj tak samo
jak jakakolwiek inna potrzeba.
Raczej nie lepiej wygląda
to z „racjonalnym porządkiem ekonomicznym” Hayeka, czymkolwiek
on dokładnie jest. Hayek nawet nie próbuje ukrywać, że w
warunkach nieskrępowanej konkurencji niektórzy ludzie nie będą
mieli co jeść ani gdzie mieszkać (o dostępie do edukacji czy
opieki zdrowotnej nie wspominając) i opowiada się w związku z tym
za gwarantowanym dochodem minimalnym dla każdego. Ilu będzie
takich, którzy będą mogli przeżyć tylko dzięki temu dochodowi,
jakie w ogóle grupy społeczne będą mogły zaspokoić jakie
potrzeby – tego już Hayek, o ile mi wiadomo, nie precyzuje. Nawet
jeśli wziąć jego argument za dobrą monetę (nie wydaje mi się,
że należy, ale powiedzmy) i przyjąć, że państwowa ingerencja
zawsze będzie prowadzić do jakiegoś marnotrawstwa, to nie wiadomo,
o jaką skalę marnotrawstwa może chodzić i od czego może ona
zależeć. Bez tego trudno w ogóle odgadnąć, dlaczego konkretna
osoba (zwłaszcza taka nie będąca akurat kapitalistą), ani
dlaczego całe społeczeństwo miałoby chcieć jak najszerszej
rynkowej konkurencji.
Wracając jeszcze do
optymalności Pareto – jej pozorny urok, twierdzi Gilboa, wynika
trochę z tego, że intuicyjnie nie kojarzymy słowa „optymalny”
z tzw. porządkiem częściowym. Wydaje się nam oczywiste, że
rozwiązanie optymalne musi być co najmniej tak samo dobre jak
jakiekolwiek inne. Relacja dominacji w sensie Pareto jest jednak
porządkiem częściowym, co oznacza, że niektórych rozwiązań nie
da się tutaj porównać:
Jest możliwe, że
rynek poprowadzi nas do punktu x
[wszystkie dobra jakiegoś rodzaju trafiają w jedne łapy, reszta
nic nie dostaje – przyp. TH], kiedy to zacznie nam zależeć na
równości i będziemy chcieli zrobić transfer od osoby 1 do osoby
2. Jeśli ten transfer polega na opodatkowaniu, to zazwyczaj okazuje
się, że traci się optymalność Pareto. Możemy w ten sposób
dojść do punktu takiego jak y
[każdy dostaje po równo, przy czym jakaś część dóbr się
marnuje – przyp. TH]. Nie będzie to jednak wcale oznaczać
zgody przeciwko takiemu transferowi. Nie będzie prawdą, że
pierwszy z tych punktów dominuje w sensie Pareto (Pareto-dominates)
nad punktem drugim, pomimo że pierwszy jest optymalny w sensie
Pareto, a drugi nie.
Inaczej mówiąc: nawet,
jeśli wszyscy się zgodzimy, że skoro możemy dogodzić jednej
osobie nie szkodząc jednocześnie innym, to zawsze należy to zrobić
– w żaden sposób nie wynika z tego, że nie powinniśmy próbować
zaszkodzić jednym, żeby dogodzić drugim, nawet kosztem utraty
optymalności.
W realnym świecie są
tysiące powodów, dla których możemy tego chcieć. Możemy np.
uznać, że czyjeś pragnienie posiadania nowego jachtu jest jednak
mniej ważne od pragnienia wielu osób, by pracować krócej niż 15
godzin na dobę. Możemy uznać, że ważniejsze są pragnienia,
które istnieją niezależnie od okoliczności (jedzenia,
bezpieczeństwa itd.) od pragnień, które mogą zniknąć, kiedy
trochę zmodyfikuje się porządek społeczny (takich jak, powiedzmy,
pragnienie posiadania służby). Byłoby oczywiście bardzo miło,
gdyby się dało zaspokoić je wszystkie jednocześnie, ale nic nie
wskazuje na to, że się da.
Kiedy słyszymy hasła
takie jak „efektywność”, „wydajność”, „optymalność”
i „racjonalność”, to zaraz intuicyjnie wyobrażamy sobie
sytuację, w której panuje dobrobyt i przynajmniej te najbardziej
podstawowe potrzeby większości są zaspokajane. Tymczasem
efektywność, o której mówią ekonomiści, może oznaczać
sytuację, w której jedna osoba pławi się w bogactwie, a cała
reszta nie ma co jeść. Ciężko powiedzieć, co jest fajnego w
takiej efektywności i co jest fajnego w wolnym rynku, jeśli do
czegoś takiego prowadzi.