W poprzedniej części
zacząłem pisać o Saulu Smilanskim i jego książce. Książka jest
generalnie o tym, że wolna wola nie istnieje i jesteśmy zgubieni. A
raczej bylibyśmy zgubieni, gdyby nie zdolność do wmawiania sobie,
że jednak istnieje. Życie społeczne jest możliwe dzięki
powszechnej iluzji wolnej woli i powinno nam zależeć na tym, żeby
tę iluzję utrzymać.
Z tym nieistnieniem
wolnej woli też trochę upraszczam. Smilansky próbuje się wymknąć
tradycyjnemu podziałowi libertarianizm/kompatybilizm/twardy
determinizm i twierdzi, że na pewnym poziomie interpretacji można
mówić o kompatybilizmie, a na innym o twardym determinizmie. Można
więc powiedzieć, że w pewnym sensie kompatybilistyczna (czyli
zgodna z przyczynowym determinizmem) wolna wola istnieje. Nie jest to
jednak wielka pociecha, bo według Smilansky'ego do społecznego
funkcjonowania potrzeba w większości sytuacji wiary w wolną wolę
w wersji libertariańskiej – czyli w taką wolną wolę, która nie
mieści się w ramach ciągów przyczyn i skutków, jakie można
wykryć w przyrodzie.
Smilansky twierdzi, że
taka wolna wola to wewnętrznie sprzeczne pojęcie, jak kwadratowe
koło czy żonaty kawaler. Nie musimy więc sprawdzać, jak to
dokładnie jest z przyczynowością w naszym świecie, czy psychiczne
przyczyny mogą mieć fizyczne skutki, co właściwie wynika z
mechaniki kwantowej itd. Libertariańska wolna wola jest (z
definicji) nie do pogodzenia z determinizmem, ale indeterminizmem też
nie jest do pogodzenia. Jej nieistnienie to nie tyle kwestia fizyki,
co logiki.
Całe szczęście nie
wszyscy się tą logiką zajmują. Smilansky dochodzi m. in. do
ciekawego wniosku, że badanie wolnej woli powinno być ezoteryczną
dyscypliną dla nielicznych, zwłaszcza dla tych nielicznych, którzy
są w stanie przełknąć gorzką prawdę i nie stać się przy tym
nihilistycznymi potworami. Co nie jest jednak idealnym rozwiązaniem:
Nie jest jednak jasne,
czy taki rozdział między filozofami a resztą ludzi jest czymś, z
czego należy się cieszyć. Fizycy także posiadają wiedzę, której
większości z nas brakuje. Co więcej, dziwaczność naszych
wniosków jest równa dziwaczności dwudziestowiecznej fizyki.
Różnica polega na tym, że w fizyce nie ma żadnej przeszkody,
która powstrzymywałaby nas od dowiadywania się, ile tylko chcemy,
przynajmniej w ogólnym sensie, podczas gdy rola iluzji powoduje, że
sprawa nie jest taka prosta w przypadku wolnej woli. Jeszcze bardziej
istotna różnica jest w rodzaju wiedzy, o jaki tu chodzi: istnienie
kwarków niekoniecznie leży w żywotnym interesie ludzkości,
podczas gdy każdego powinno obchodzić, czy zasługiwanie na
potępienie, odpowiedzialność moralna czy libertariańskie poczucie
własnej wartości mają sens. Dlatego jest ważne, żeby w ramach
swojej roli społecznej filozof nie dzieliła się z wszystkimi
swoimi odkryciami w kwestii wolnej woli.
[s. 274, tłumaczenie
moje]
Smilansky nie precyzuje,
czy chodzi mu tylko o to, żeby filozofowie od wolnej woli nie
rozpowiadali na prawo i lewo, do czego doszli (zakładając
oczywiście, że doszli do tego samego, co Smilansky), czy może o
coś więcej, tzn. o jakieś administracyjne rozwiązania. Jeżeli o
to drugie, to nie widzę, jak praktycznie miałoby to wyglądać.
Wydziały filozofii miałyby utajniać niektóre publikacje?
Dopuszczać na zajęcia tylko małą grupkę wtajemniczonych?
Wprowadzić testy psychologicznej odporności na niemiłe wnioski?
Nawet gdyby się to jakoś udało zrobić, to i tak nie utajni się
całej filozofii, a tylko jedną dziedzinę – czyli filozofię
wolnej woli – więc będzie z góry wiadomo, że tajemnica dotyczy
wolnej woli. Co to będzie wtedy za tajemnica?
Poza tym utajnianie
czegokolwiek ma to do siebie, że wszyscy zaraz zaczynają się tym
interesować. Skoro tajne, to widocznie ciekawe i istotne. Wielu
ludzi traci swoje życie, żeby się dowiedzieć, w jakie fartuszki
przebierają się masoni podczas swoich spotkań tylko dlatego, że
to niejawne spotkania – i są wszelkie powody, żeby myśleć, że
podobnie byłoby z tajnymi seminariami na temat wolnej woli. Biorąc
jeszcze pod uwagę, że jakiekolwiek jawne ustalenia akademickich
filozofów mało kogo interesują, robienie tajemnicy wokół wolnej
woli miałoby pewnie skutek odwrotny do zamierzonego.
Zostawiając na boku
problem ezoteryczności filozofii, mam do książki Smilansky'ego
bardziej ogólne zastrzeżenie – dużo tu subtelnych filozoficznych
rozróżnień, ale bardzo mało odwołań do jakichkolwiek
empirycznych badań, które potwierdzałyby jego tezy. Nie można
powiedzieć, że Smilansky te badania nie ignoruje, ich raczej po
prostu nie ma, ale to go nie usprawiedliwia, bo najwyraźniej wydaje
mu się, że można się bez nich obyć. W części dotyczącej roli
iluzji twierdzenia Smilansky'ego są czysto psychologiczne –
dotyczą wpływu konkretnych przekonań na konkretne zachowania,
czego nie da się badać zza biurka.
Zabrałem się za tę
książkę z perwersyjnym entuzjazmem, bo sam miałem bardzo podobne
obawy, a ciężko było mi znaleźć kogoś, kto by je podzielał i
pisał coś więcej na ten temat. Mnie też się wydawało – i
dalej wydaje – że teoretycy wolnej woli jak wszyscy inni ludzie
boją się spojrzeć prawdzie w oczy. (Swoją drogą mam wrażenie,
że Smilansky zaczyna się w pewnym momencie ocierać o sprzeczność:
z jednej strony twierdzi, że nawet najlepsi filozofowie robią dobrą
minę do złej gry pisząc, że nieistnienie libertariańskiej wolnej
woli to nic takiego, a z drugiej, że tylko filozofowie są zdolni do
zmierzenia się z przykrymi konsekwencjami nieistnienia
libertariańskiej wolnej woli. Wygląda na to, że na razie elita
składa się z jednej osoby, Smilansky'ego). Mam więc podobnie
pesymistyczne nastawienie do sprawy, ale nie wydaje mi się, że sama
filozofia może rozstrzygnąć, czy ten pesymizm jest uzasadniony.
Tym bardziej że są
pewne powody, by myśleć, że jednak nie jest aż tak źle. Na
przykład: już jakieś pięćset lat temu Luter i Kalwin otwarcie głosili, że wolna wola nie istnieje, ale ciężko powiedzieć, że
z tego powodu luteranie i kalwiniści kiepsko sobie w życiu radzą,
albo że gorzej się zachowują. Oczywiście ich determinizm
teologiczny to coś innego niż determinizm fizyczny, którym
przejmują się dzisiejsi filozofowie, można też mieć wątpliwości,
czy to, w co wierzy przeciętny luteranin czy kalwinista pokrywa się
z tym, w co wierzyli sami Luter i Kalwin, ale być może jest to
przykład na to, że nie taki brak wolnej woli straszny. Trzeba by to
w każdym razie jakoś empirycznie przetestować.
Można więc powiedzieć,
że książka Smilansky'ego jest niezła, jeśli potraktuje się ją
jako próbę sformułowania hipotezy i wstęp do empirycznych badań
nad wolną wolą, ale już nie taka rewelacyjna, jeśli chce się tam
znaleźć dobre uzasadnienie pesymistycznego podejścia do wolnej
woli.
według Smilansky'ego do społecznego funkcjonowania potrzeba w większości sytuacji wiary w wolną wolę w wersji libertariańskiej...
OdpowiedzUsuńTo pewnie oczywiste, ale zapewne chodzi mu o to, że (bez wiary w wolną wolę) konieczna stałaby się zmiana paradygmatu odpowiedzialności, na którym opiera się wiele instytucji społecznych.
Co chyba nie jest nieuchronne, bo np. systemy prawne od tysiącleci funkcjonują w oparciu o fikcję powszechnej znajomości prawa, która naprawdę – to ta gorzka prawda – jest fikcją. Założenie jest takie, że przyjęcie odmiennego stanowiska doprowadziłoby do paraliżu systemu, który jako tako działa.
A jeśli chodzi o odpowiedzialność za czyn, to element wiedzy pewnie równie ważny jak element woli.
Co do kwestii mniej instytucjonalnych, „krzywda, pretensje, szacunek, żal, wdzięczność, podziw czy wyrzuty sumienia”, to już nie wiem, ale to tylko emocje, i nie skontrolujemy ich tylko przez to, że uzyskamy jakąś wiedzę o przyczynach i skutkach.
To pewnie oczywiste,
UsuńTeż mi się tak wydawało, ale Eddy Nahmias robi ostatnio badania, z których rzekomo wynika, że przekonanie o libertariańskiej wolnej woli wcale nie jest takie powszechne.
ale zapewne chodzi mu o to, że (bez wiary w wolną wolę) konieczna stałaby się zmiana paradygmatu odpowiedzialności, na którym opiera się wiele instytucji społecznych.
Smilansky'emu chodzi raczej o to, że taka zmiana jest niemożliwa, że bez wolnej woli wszystkie paradygmaty i instytucje mogą się tylko rozsypać.
Co chyba nie jest nieuchronne, bo np. systemy prawne od tysiącleci funkcjonują w oparciu o fikcję powszechnej znajomości prawa, która naprawdę – to ta gorzka prawda – jest fikcją.
Ale co to za fikcja, przecież wszyscy wiedzą, że prawie nikt nie zna wszystkich przepisów i wszyscy to otwarcie przyznają. Tyle tylko, że nie uznaje się tego za usprawiedliwienie. Wbrew temu, co jest napisane w podlinkowanym artykule, ignorantia legis non excusat to nie jest „zasada uznająca fikcję powszechnej znajomości prawa”, gdyby tak było, musiałoby to brzmieć omnes legem sciunt, czy jakoś tak. To znaczy może i jest jakiś element fikcji w uzasadnianiu wyroku na kogoś, kto autentycznie nie wiedział, że łamie prawo, ale zawsze można powiedzieć, że miał obowiązek się nauczyć, a jak się nie nauczył, to jego problem, więc póki wszyscy wiedzą o obowiązku nauczenia się prawa, to nie trzeba się chyba odwoływać do żadnej fikcji.
Co do kwestii mniej instytucjonalnych, „krzywda, pretensje, szacunek, żal, wdzięczność, podziw czy wyrzuty sumienia”, to już nie wiem, ale to tylko emocje, i nie skontrolujemy ich tylko przez to, że uzyskamy jakąś wiedzę o przyczynach i skutkach.
Ja myślę, że każdy ma jakieś wyobrażenia o tym, w jakich warunkach takie emocje są na miejscu i jeśli nabierze przekonania, że te warunki nigdy nie mogą być spełnione, to może to zdecydowanie wpłynąć na zdolność ich odczuwania, przynajmniej w jakimś stopniu.
Odczuwania ich, czyli emocji, nie warunków oczywiście.
Usuń@Tomasz
UsuńAu, chyba nieporozumienie wyszło. Fikcja to w tym wypadku „niezgodność z rzeczywistością” (w podręcznikach o fikcji powszechnej znajomości prawa mówi się jako o „założeniu kontrfaktycznym”;), niezależnie do naszej wiedzy o tym – a nie jakaś zbiorowa ułuda. Aspekt bardziej ontologiczny, a nie kognitywny ;)
Chodziło mi o to, że system prawny przez wieki uniósł fakt, że znajomość prawa jest fikcją (co wiadomo od zawsze), to pewnie uniesie też to, że istnienie wolnej woli jest fikcją – i zasady odpowiedzialności za sprawstwo pozostaną niezmienione. Nawet jeśli odpadną złudzenia co do wolnej woli, przyjmie się kolejne „założenie kontrfaktyczne”.
Z tym jednak zastrzeżeniem, że większość osób podstawowe normy prawne zna (zakaz zabójstwa, kradzieży itd.), a z wolną wolą, to – inaczej niż @anonimowy – na poziomie neurochemicznym układ jest pewnie zerojedynkowy, i deterministyczny :(
Zresztą sąd i dzisiaj pozostaje nieczuły na tzw. „miękki determinizm”, czyli trudne dzieciństwo, warunki ekonomiczne itd. (może czasem tak, przy ustalaniu motywacji, jeśli kradniesz chleb dla dziecka…).
A co do samej zasady powszechnej znajomości p. – sorry, trochę się zdałam na skrót myślowy Wiki, bo nie mieli odrębnego hasła, to jest „metazasada” z której niejako wywodzą się te paremie łacińskie; formalnym warunkiem jej stosowania jest oficjalne ogłoszenie („promulgacja”) normy prawnej. Stosuje się to przy pełnej świadomości, że naprawdę nikt nie zna prawa wystarczająco dobrze, i się tego nie da nauczyć. Co bardzo tragiczne przy jakichś niuansach podatkowych, proceduralnych itd.
OK, rozumiem, że nie ma takiej zasady, że każdy ma się prawa nauczyć, tylko przyjmuje się, że pewne zasady obowiązują po prostu dlatego, że się je w odpowiedni sposób ogłosiło. Co jest pewną ułudą.
UsuńDalej jednak wydaje mi się, że pozbycie się przekonania o wolnej woli to poważny problem dla systemu prawnego, dużo poważniejszy niż problem znajomości prawa, bo wolna wola jest mocniej w ten system wpisana. Choćby same te okoliczności łagodzące, o których piszesz, bez wolnej woli tracą sens, bo wszystko staje się okolicznością łagodzącą.
Ja myślę, że każdy ma jakieś wyobrażenia o tym, w jakich warunkach takie emocje są na miejscu i jeśli nabierze przekonania, że te warunki nigdy nie mogą być spełnione, to może to zdecydowanie wpłynąć na zdolność ich odczuwania, przynajmniej w jakimś stopniu.
UsuńNo tak już na koniec, to chyba wiele szkół psychoterapeutycznych opiera się na założeniu, że rozpoznanie źródeł i mechanizmów emocji pozwala nam na ich (emocji) kontrolę – może to działa, przynajmniej w jakimś stopniu ;), ale raczej nie stawiałabym na to….
Zrozumienie neurochemii mózgu pomoże nam oczywiście w sterowaniu nią – ale pewnie nie poprzez „zrozumienie i zobojętnienie”, ale przez chemię...
W dyskusjach na temat wolnej woli, przynajmniej tych, w których uczestniczyłem lub które śledziłem, unika się pewnej delikatnej kwestii - tej mianowicie, że nie można odciąć tego zagadnienia od zagadki świadomości. Dopóty, dopóki nauki empiryczne nie wypowiedzą się ostatecznie na temat, co stanowi materialną bazę świadomości i jaki jest jej mechanizm, dopóty spekulacje na temat determinizmu ludzkich zachowań będą właśnie tylko spekulacjami, niezależnie od tego, jak bardzo by nie były przekonywające różne eksperymenty. Rozmaitość możliwych do rozważenia "modeli" determinizmu o którym tu mówimy, wyklucza moim zdaniem proste sprowadzenie każdego aktu woli do jednoznacznej funkcji pewnych biochemicznych lub biofizycznych procesów. Może bowiem być tak, że pewne zachowania są w pełni deterministyczne, inne - nie. Ale np. stwierdzenie indeterminizmu pewnych zachowań nie oznacza, że wola ludzka jest wolna; może być tak, że wola jest zdeterminowana, ale nie wszystkie zachowania człowieka przecież muszą być (i nie są) aktem świadomej woli. Pozostawię tu może też pojawiający się przy okazji "problem zombie", chociaż gdyby się uprzeć, należałoby zadać sobie też pytanie, czy stwierdzenie pełnego zdeterminowania zachowania określonej grupy osób można rozciągnąć na całą populację (jak wiadomo zróżnicowanie psychofizyczne ludzi jest ogromne, zależne nie tylko od ekspresji genów ale i środowiska kulturowego, w którym kształtowała się psychika). Jest to ogromny i fascynujący temat, mam nadzieję, że Autor jeszcze nie raz go poruszy na swoim blogu (i w rezultacie nie ulegnie nihilizmowi ;) ). Pozdrawiam i wszystkiego dobrego na Święta i Nowy Rok.
OdpowiedzUsuńSą oczywiście pewne zależności między jednym a drugim, ale nie jest tak, że z określonego stanowiska w kwestii świadomości wynika określone stanowisko w kwestii wolnej woli. Np. każda kombinacja stanowisk fizykalizm/epifenomenalizm – twardy determinizm/kompatybilizm jest możliwa. W tym sensie nie trzeba ostatecznie rozstrzygać problemu ze świadomością, żeby rozstrzygnąć problem z wolną wolą.
UsuńI wszystkiego dobrego wzajemnie.
W dyskusjach przedstawicieli różnych poglądów rzeczywiście nie ma chyba powodów, by oczekiwać jakiegoś uzgodnienia teorii woli z teorią świadomości, zwłaszcza, że cały czas poruszamy się na obszarze mówiąc oględnie nie do końca zbadanym. Wypada mi więc chyba w tym miejscu wyrazić swój prywatny pogląd, który utożsamia wolę i świadomość. Stąd płynie mój sceptycyzm, dlatego też kwestionuję rozdzielanie obu kwestii.
UsuńA jak się ma wolna wola do teorii chaosu?
OdpowiedzUsuńTeż nie najlepiej.
Pozdrawiam Mergiel