wtorek, 19 listopada 2013

Życie bez wolnej woli (I)

S. Smilansky: Free Will and Illusion, Oxford University Press 2000.


Mam wrażenie, że namnożyło się ostatnio znanych naukowców i filozofów, którzy otwarcie twierdzą, że wolna wola nie istnieje, a przy tym nie widzą w tym nic przerażającego. Tak np. pisze biolog Jerry Coyne:

Jakie mogą być konsekwencje zdania sobie sprawy z tego, że determinizm wyklucza możliwość wolnego wyboru? Cóż, nihilizm nie wchodzi w grę. My, ludzie, jesteśmy tak skonstruowani, poprzez ewolucję lub w inny sposób, żeby wierzyć, że możemy wybierać. Zagrożona jest jednak idea moralnej odpowiedzialności, która powinna zostać odrzucona razem z ideą wolnej woli. Jeżeli to, czy postępujemy dobrze lub źle, jest wcześniej zdeterminowane, a nie naprawdę wybrane, to nie istnieje moralna odpowiedzialność – jedynie działania, które innym pomagają lub ich krzywdzą. Zdanie sobie z tego sprawy nie powinno poważnie zmienić sposobu, w jaki karzemy i nagradzamy innych, ponieważ dalej musimy chronić społeczeństwo przed przestępcami, a otrzymanie kary lub nagrody może zmienić czyjś mózg, działając zniechęcająco lub motywująco. Powinniśmy natomiast pozbyć się idei kary jako odwetu, bo opiera się ona na fałszywym przekonaniu, że ludzie mogą wybrać złe postępowanie.

Tak filozof Alex Rosenberg:

Założenie, że jednostki zazwyczaj posiadają wolną wolę jest w jasny sposób wpisane w nasz system karny. Prawo zazwyczaj odpuszcza różnego rodzaju przestępstwa, jeśli tylko można pokazać, że ich sprawcy nie mogli postąpić inaczej. (…) Jest to część naszej elementarnej moralności.
(…) Ale nauka pokazuje, że nikt nie postępuje w zgodzie z wolną wolą. A zatem żaden złoczyńca nigdy nie zasługuje na karę. Jest to nieunikniony wniosek, który scjentyzm wyciąga z zastosowania determinizmu do elementarnej moralności. Skoro scjentyzm prowadzi nas do odrzucenia wolnej woli, musimy całkowicie na nowo przemyśleć moralne uzasadnienie kary. Musimy na nowo przemyśleć całe prawo karne. Nie znaczy to, że scjentyzm wymaga, abyśmy pozbyli się prawa, policji, sądów i więzień. Scjentyzm daje jednak dobre powody, by na nowo przemyśleć te instytucje. (...)
(…) W efekcie, scjentystyczne ujęcie przestępstwa jest podobne to scjentystycznego ujęcia choroby. Trzeba zapewnić redukcję i eliminację przestępstwa w sposób, w jaki medycyna zwalcza chorobę. Więzienie powinno w naszej opinii przypominać szpital tak bardzo, jak to możliwe – z jego miejscami dla nieuleczalnie chorych, kuracją uleczalnie chorych i izolacją tych, którzy mogą infekować innych.

A tak neurobiolog i (wannabe) filozof Sam Harris:

Ogólnie rzecz biorąc nie sądzę jednak, żeby iluzoryczność wolnej woli była straszną prawdą. Ani że musi ona pozostać w sferze filozoficznych abstrakcji. Kiedy to piszę, jest dla mnie absolutnie jasne, że nie mam wolnej woli. Wiedza ta nie wydaje się mi jednak przeszkadzać w doprowadzaniu różnych rzeczy do końca.
(…) Negatywne efekty, których obawiają się niektórzy – brak motywacji, osunięcie się w nihilizm – zwyczajnie nie są obecne w moim życiu. Pozytywne efekty są natomiast oczywiste. Pozbycie się iluzji wolnej woli spowodowało, że czuję mniej nienawiści do złych ludzi. Nadal jestem oczywiście zdolny do nienawiści, ale kiedy myślę sobie o rzeczywistych przyczynach czyjegoś zachowania, to uczucie nienawiści blednie. Jest ulgą pozbyć się tego ciężaru i myślę, że naszemu życiu niczego nie będzie brakowało, kiedy wszyscy się go pozbędziemy. A wręcz przeciwnie, wiele na tym możemy zyskać. Możemy zapomnieć o retrybucji i całkowicie się skupić na ograniczaniu krzywdy.
[tłumaczenia moje]

Czyli właściwie powinniśmy zreformować system sprawiedliwości i będzie w porządku, a nawet będzie lepiej, bo niewiara w wolną wolę sprawi, że będziemy się mniej niepotrzebnie denerwować. Jeśli o mnie chodzi, to w wolną wolę nie wierzyłem nawet zanim się to stało mainstreamowe, ale tego optymizmu nigdy nie podzielałem.
Po pierwsze, Coyne czy Harris mogą tego nie odczuwać, ale psychologowie Kathleen Vohs i Jonathan Schooler zrobili badanie, które sugeruje, że brak wiary w wolną wolę może powodować niemoralne zachowanie. Z badania wyszło, że pod wpływem czytania fragmentu książki Francisa Cricka mówiącego o tym, że według większości uczonych zajmujących się tematem wolna wola to iluzja, ludzie chętniej oszukiwali przy rozwiązywaniu matematycznych i logicznych zadań (w pierwszym eksperymencie podglądali poprawne odpowiedzi, w drugim przyznawali sobie dolara za nierozwiązane zadanie).
Po drugie, jest też druga strona medalu, o którym pisze Harris. Pewnie ma rację twierdząc, że gniew jest często bezproduktywny i że niewiara w wolną wolę pomaga się go pozbyć. Ale myślę, że poza niepotrzebnym gniewem jest też słuszny, zdrowy i produktywny gniew (dlatego też nigdy mi specjalnie nie imponowali żadni stoicy czy inni mistrzowie zen). Czasami wściekam się na drukarkę, kiedy wessie papier i odmówi współpracy w najmniej odpowiednim momencie, lżę ją wtedy i wyzywam, ale po paru sekundach mówię sobie, że to tylko bezmyślna maszyna, niezdolna do kierowania swoim zachowaniem, i mi przechodzi. Wściekam się też czasami na ludzi, z reguły na jakichś ministrów, prezesów, biskupów, liderów patriotycznej młodzieży, lobbystów przemysłu mięsnego albo ekspertów konfederacji pracodawców „Lewiatan”. I jest to gniew, który powoduje, że mam np. ochotę pomóc ofiarom ich głupoty i nikczemności (powiedzmy, wysupłać parę złotych i wpłacić na organizację, która się tym zajmuje). Nie chodzi o nic wielkiego, nie motywuje mnie to ani mocno, ani długotrwale, ale bardzo możliwe, że gdybym sobie powiedział, że biskup i ekspert są ostatecznie jak ta drukarka, to bym tego nie robił.
Nie chodzi mi też o sam gniew. Nie jestem pewien, czy coś takiego, jak np. krzywda, pretensje, szacunek, żal, wdzięczność, podziw czy wyrzuty sumienia może mieć jakikolwiek sens, jeśli wolna wola nie istnieje. A nie bardzo sobie wyobrażam, jak bez tego wszystkiego życie społeczne mogłoby wyglądać. Nie chodzi mi nawet tylko o moralną motywację, ale o motywację w ogóle. Jak to ujął bodajże Searle: kiedy pytają, czy chcę kawę, czy herbatę, to nie mogę odpowiedzieć, że jestem deterministą, nie wierzę w wybory i po prostu poczekam, aż stanie się to, co musi się stać. Nie wiem, może to przesada z tym paraliżem woli, może tzw. kompatybilistyczna wolna wola tu na co dzień wystarcza, ale wolałbym na to mieć jakieś empiryczne badania, a nie tylko zapewnienia paru myślicieli.
Co ciekawe, ciężko znaleźć filozofa, który by miał podobne jak ja obawy. Z trzech wyżej cytowanych panów żaden nie zajmuje się wolną wolą zawodowo – tzn. nie publikuje na ten temat nic, co przechodzi przez filozoficzne peer review, ale wśród specjalistów panuje podobny optymizm. Większość w ogóle nie zaprzecza, że wolna wola istnieje, a raczej twierdzi, że jest ona najwyżej czymś innym, niż się laikom wydaje. Z tych nielicznych, którzy zaprzeczają, większość (jak Derk Pereboom czy Ted Honderich) też nie traci dobrego humoru jeśli chodzi o praktyczne konsekwencje. Chyba jedynym w miarę znanym sceptykiem-pesymistą jest Saul Smilansky. Według Smilansky’ego przeciętny ekspert od wolnej woli jest jak Czarny Rycerz z Monty Pythona, który po odcięciu wszystkich kończyn dalej krzyczy, że nic takiego się nie stało, że może jeszcze spokojnie wygrać pojedynek. Smilansky twierdzi, że tak naprawdę jedyny ratunek to wmówić sobie, że kończyny nie zostały odcięte, ale o tym w następnej części.

15 komentarzy:

  1. Z racji tego, że naprawdę nie pamiętam, czy wcześniej się tu w komentarzach udzieliłem przynajmniej raz, chciałbym się przywitać z Autorem i przyznać, że jestem okolicznościowym lurkerem jego bloga. ;)

    A teraz do rzeczy - kiedyś zostałem sprowokowany do zabrania głosu w sprawie determinizmu, ale ostatecznie zająłem się raczej społecznymi konsekwencjami upowszechnienia wiedzy o nieistnieniu wolnej woli ("Re: Co dziedziczymy?").

    Oto jeden z akapitów:

    "Ted Honderich napisał cieniutką książeczkę (mały format i tylko 160 stron) pod tytułem “Ile mamy wolności?” Między innymi problemami, omawia łączącą się z myślą o determinizmie, kwestię jej oddziaływania na ludzi. Zauważa, że wraz z przyjęciem determinizmu za obowiązujący, u wielu pojawia się pewien rodzaj rezygnacji, apatii, bierności, pesymizmu, utraty radości z życia czy nawet depresji. Z tego co pamiętam, autor podawał także strategie zapobiegania tym skutkom ubocznym, ale należy uznać, że nie są one intuicyjne i w wielu wypadkach, zwłaszcza u prostych ludzi, byłyby one nieskuteczne. Karmienie ludzi determinizmem przypomina eksperymenty Seligmana i Maiera – wywołuje wyuczoną bezradność. Ponieważ akcent przyczyny sprawczej w obu przypadkach przesuwa się poza nich samych – na otoczenie i przeszłość, przestają wierzyć, że mają kontrolę nad swoim życiem. Generuje się w ten sposób masowy problem, który nie występuje, gdy naiwnie wierzą sobie w mit całkowicie wolnej woli, pozwalający im zachować optymizm, aktywność, wiarę w siebie i to, że mogą pokonywać kolejne granice."

    Nie jestem wprawdzie kimś, kto publikuje coś przechodzącego przez filozoficzne peer review, ale sądzę, że to jest tak naprawdę największy problem praktyczny, jaki możemy mieć z determinizmem.

    Są też inne - Autor wspomniał o konieczności reformowania systemu sprawiedliwości, skupiając się raczej na systemie kar, ja natomiast dodałbym, że kruszymy również kategorię zasług. Nagrody, tak jak kary, też się sypią.

    Sprawiedliwość wydaje się więc przeżytkiem w całości, chwiejącym się w posadach, opartym na uzupełniających się pomysłach, dla jakich nie ma miejsca w społeczeństwie żyjącym w pełnej zgodzie z deterministycznym oglądem świata.

    A co jest alternatywą: system bodźcowania obywateli służący do urobienia ich do 'odpowiedniej' konsystencji? Bez żadnego uzasadnienia, iluzorycznej nawet zasłony w postaci jakiegoś etycznego hokus-pokus? Jak w jakieś fabryce - chcemy taki produkt, więc wybieramy taki zestaw bodźców? To jest to lepsze wyjście?

    Sądzę, jak w swojej notce, że rezygnacja z konceptu wolnej woli jest nieopłacalna, nawet jeśli wolna wola jest mitem. Pragmatycznie jest go utrzymywać w powszechnej świadomości. Nie jestem egalitarystą, nie mam parcia na udostępnianie absolutnie każdemu wiedzy, więc osobiście nie sprawia mi trudności trzymanie języka za zębami, jeśli prawda jest dla kogoś szkodliwa i zgubna.

    Obawiam się, że świat, w jakim by głoszono masom dobrą nowinę braku wolnej woli, byłby zaludniony mieszkańcami wspomagającymi się antydepresantami w jeszcze większym stopniu, niż jest to dzisiaj. Po co, skoro mają darmowy antydepresant w formie tego mitu?

    Nawet jeśli wolna wola jest wyłącznie wynalazkiem filozofów powstałym na potrzeby wyjaśniania świata, stała się użyteczna dla wszystkich, właśnie poprzez internalizację przyczyny sprawczej w działającym człowieku. Ci pierwsi oczywiście powinni dalej robić swoje, ale najlepiej po cichu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z racji tego, że naprawdę nie pamiętam, czy wcześniej się tu w komentarzach udzieliłem przynajmniej raz, chciałbym się przywitać z Autorem i przyznać, że jestem okolicznościowym lurkerem jego bloga. ;)

    O hai.

    Zauważa, że wraz z przyjęciem determinizmu za obowiązujący, u wielu pojawia się pewien rodzaj rezygnacji, apatii, bierności, pesymizmu, utraty radości z życia czy nawet depresji.

    A czy on się tam powołuje na jakieś konkretne badania, czy tak tylko spekuluje, pamiętasz?

    Sądzę, jak w swojej notce, że rezygnacja z konceptu wolnej woli jest nieopłacalna, nawet jeśli wolna wola jest mitem. Pragmatycznie jest go utrzymywać w powszechnej świadomości. Nie jestem egalitarystą, nie mam parcia na udostępnianie absolutnie każdemu wiedzy, więc osobiście nie sprawia mi trudności trzymanie języka za zębami, jeśli prawda jest dla kogoś szkodliwa i zgubna.

    Coś takiego pisze właśnie Smilansky i o tym będzie następna notka.

    OdpowiedzUsuń
  3. "A czy on się tam powołuje na jakieś konkretne badania, czy tak tylko spekuluje, pamiętasz?"

    Z tego co pamiętam, to była przede wszystkim introspekcja, bo sam przyznał, że podczas opracowania tematu determinizmu, załapał tego rodzaju doła, wynikłego właśnie z unicestwienia sprawstwa. To, plus stanowiska i doświadczenia wcześniejszych filozofów zajmujących się tematem. Nie wszystkie były oczywiście jednoznacznie negatywne, bo determinizm przy życiowych niepowodzeniach przynosi pewien rodzaj błogości, stanowi odium dla własnej i cudzej niemocy. Co w sumie jest spójne z tym co powiedział cytowany tu Harris. Z determinizmem prościej o ataraksję.

    "Coś takiego pisze właśnie Smilansky i o tym będzie następna notka."

    Zacnie.

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja nie rozumiem, skąd takie negatywne oceny determinizmu.
    Że X jest ukształtowany przez geny, środowisko, wychowanie, chwilowy stan hormonów i zdrowia (i co tam jeszcze), nie zmienia faktu, że jest X.
    Wpływ na teorię kar, owszem, jest, ale jako wzmocnienie stanowiska, które i tak istniało. Wpływ na własne wybory? Zapewne może wystąpić, ale zależy od wychowania, środowiska, i innych czynników deterministycznych :) A przynajmniej to powinno być oczywiste, dla badaczy ;)

    (Można tu dodać, że fakt iż dyskutujemy o determinizmie również uwarunkowany jest deterministycznie -- nawet jeśli ktoś trafił na bloga przez losowanie storn www (?), to wcześniej musiał się na nie zdecydować, albo raczej -- suma tego, co go ukształtowała, wybrała takie losowanie; potem musiał "chcieć się" wypowiedzieć... Czy wiedza o tym, że nastąpiło to w wyniku splotu deterministycznych czynników wpłynie na pisanie? albo wiara w to, że tak nie jest?)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możliwe, ze jedni mają po prostu bardziej kompatybilistyczne intuicje, a inni mniej (ja pewnie należę do drugiej grupy) i że debata polega w pewnym stopniu na forsowaniu swojej intuicji. Jeśli chodzi o pisanie na blogach komentarzy na temat determinizmu, to możliwe, że nie potrzebuję do tego poczucia kontroli nad swoim działaniem, ale jeśli chodzi o pretensje, wdzięczność, moralną motywację itp. to już raczej tak.

      Usuń
  5. Nie dorobiłem się trackbacku, więc tak tylko dorzucę swoje narzekania w temacie:
    http://bs-blog.clouds-forge.eu/index.php?post=2013_11_23_00_Filozofia_z_przypadku_3

    A z innej beczki - mam wrażenie, że zalecenie unikania, mniej czy bardziej słusznego, gniewu na innych to jednak przeszkole stoicyzmu czy zen, a "sedno" raczej w tym, by wielostronnie zmienić się tak, żeby innym "nie przychodziło do głowy" gniewać się na stoików czy miszczów zen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrobię Ci działającego linka.
      Bardzo możliwe, że masz rację ze stoikami i zenowcami, ale to chyba nic nie zmienia w tym, co chciałem powiedzieć. Żeby innym nie przychodziło do głowy gniewać się na mnie, to tym bardziej muszę przestać robić rzeczy, które wydają mi się (moralnie) sensowne.

      Usuń
  6. ale bardzo możliwe, że gdybym sobie powiedział, że biskup i ekspert są ostatecznie jak ta drukarka, to bym tego nie robił.

    A czy to nie jest tak, że po chwili wkurzenia podejmujesz i wobec drukarki, i wobec biskupa stosowne do okoliczności działania? To znaczy drukarkę oddajesz do serwisu, a co do biskupa – np. wpłacasz na fundusz ofiar pedofilii albo szukasz kolejnych ofiar biskupa, żeby im pomóc?

    I problem, czy biskup ma wolną wolę, jest tutaj bez większego znaczenia, bo nie chodzi o to, czy on zawinił, ale czy można zmienić jego zachowanie? (czy też zmienić rzeczywistość dookoła, żeby odwrócić czy zmniejszyć skutki jego zachowania ?)

    I w sumie to, co Cię skłania do działania to nie tyle gniew, ale poczucie wpływu na rzeczywistość ? Pomijam tu kwestię Twojej wolnej woli, koncentrujemy się na wolnej woli drukarki i biskupa ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że nie do końca. Różnica polega na tym, że drukarkę tak czy inaczej muszę zanieść do serwisu, bo jest mi potrzebna działająca drukarka, ale nie mam już praktycznej potrzeby robienia czegokolwiek w sprawie gwałconych dzieci, zarzynanych zwierząt czy torturowanych „terrorystów”. I gdybym zamiast pomyśleć sobie „A to fiut!”, pomyślał „To tylko kationy sodu depolaryzują te a nie inne neurony, zgodnie z nieubłagalnym prawem natury”, to możliwe, że zaraz zapomniałbym o całej sprawie i nic nie zrobił. Potrzebuję przekonania o tym, że ci ludzie mają jakąś kontrolę nad swoim działaniem, żebym mógł się zirytować, a zirytowanie pomaga mi coś potem zrobić – tak to przynajmniej wygląda z mojej perspektywy.

      Usuń
    2. ale nie mam już praktycznej potrzeby robienia czegokolwiek w sprawie gwałconych dzieci, zarzynanych zwierząt czy torturowanych „terrorystów”. (...) Potrzebuję przekonania o tym, że ci ludzie (tj. sprawcy - b.) mają jakąś kontrolę nad swoim działaniem, żebym mógł się zirytować, a zirytowanie pomaga mi coś potem zrobić – tak to przynajmniej wygląda z mojej perspektywy.

      Gdyby nie to, że e. zaczyna już być wytrychem do wszystkiego i wyjaśnieniem uniwersalnym, to powiedziałabym, że podane przez Ciebie przykłady wydają się działaniami motywowanymi przede wszystkim empatią – jakoś chciałby się tym istotom pomóc – a irytacja jest emocją kolejną, i nie wiem, czy tym właściwym zapłonem… Ale, oczywiście, to już Ty wiesz lepiej ;), bo to Twoje motywacje.

      Chyba też jest tak, że te rzeczy, które możemy zrobić dla zmiany rzeczywistości, chociaż w minimalnym zakresie, i które praktycznie czasem robimy (weganizm?), wymagają raczej tej e. niż irytacji.

      Tak na serio to myślę, że do działań wobec innych ludzi motywują nas różnorakie emocje: poczucie krzywdy, „pretensje, szacunek, żal, wdzięczność, podziw czy wyrzuty sumienia” – i, sorry za powtórkę, świadomość możliwości zmiany rzeczywistości. I chyba to nam wystarcza do działania – zupełnie „obok” problemu wolnej woli, którego nie rozważamy przy codziennym podejmowaniu decyzji. To chyba ta „kompatybilistyczna wolna wola, która wystarcza”, co, jak piszesz, nieudowodnione, ale ja też mam taką intuicję…

      Usuń
    3. Ja nie wierzę w introspekcję, więc nigdy nie powiem, że wiem lepiej, bo to moje motywacje – stąd te wszystkie „wydaje mi się” powyżej. Ale skoro na razie mamy tylko te Twoje i moje „wydaje mi się”, to zgodzę się, że empatia ma najczęściej największe znaczenie, ale nie zawsze. Jak np. patrzę na to zakłamane, zadowolone z siebie oblicze Leszka Millera (czy innego Radka Sikorskiego) to zaraz mam ochotę wstąpić do Amnesty International. Współczucie dla ludzi torturowanych w Polsce jest jakby na drugim planie, o ile w ogóle występuje. Co do weganizmu, to wymaga on (znowu – wydaje mi się) przede wszystkim przyzwyczajenia, w każdym razie na dłuższą metę, empatia czy irytacja mogą być istotne na początku.

      Usuń
  7. Co do poglądów Rosenberga, zwłaszcza: były już takie pomysły abolicyjne w prawie karnym, tzw. obrona społeczna, pan o wdzięcznym nazwisku Filippo Grammatica, i drugi, Marc Ancel; w skrócie, proponowano rezygnację z odpowiedzialności karnej, odejście od pojęć takich jak przestępstwo czy kara – bo przecież nikt nie jest winny. Miały istnieć tylko „środki obrony społecznej”, prewencyjne, lecznicze, wychowawcze, dostosowane do osobowości sprawcy, trwające aż do wywołania efektu resocjalizacyjnego.

    Takie podejście trochę złagodziło nam prawo karne, i stosowane jest w zasadzie cały czas wobec nieletnich (a wobec dorosłych, to był taki chwilowy eksperyment na Grenlandii ;).

    Problem w tym, że nawet przy – zapewne prawidłowym – założeniu determinizmu, mamy szczątkową wiedzę o tych związkach przyczynowo – skutkowych, które mogą wpływać na rzeczywistość, w tym wypadku: na mózg sprawcy. I sztaby psychologów, lekarzy, pedagogów nic nie zdziałały. I istniało ryzyko, że więzienia zamienią się w szpitale psychiatryczne, gdzie siedzą ludzie, których nie umiemy leczyć.

    I to prowadziło też do efektów sprzecznych z, że tak powiem, zdroworozsądkowym poczuciem sprawiedliwości: dwóch zbójów (często razem) popełnia ten sam czyn, i jednego potem „leczą” 2 lata, a drugiego – 10. A „leczenie”, oczywiście, karą nie jest, ale nie jest też przyjemne.

    I ten powrót do retrybucji to przyznanie, że – jak na razie – nie umiemy wpływać na mózg przestępcy, i próba zniwelowania absurdów, np. wyroku „od 2 do 20 lat, w zależności od postępu resocjalizacji” (tak było w Stanach).

    Ale oczywiście to dobrze, że nie umiemy tak wpływać na działania człowieka, jak chciałby np. cytowany Rosenberg, bo wtedy zamiast „Lotu nad kukułczym gniazdem” Kesey’a byłby „Nowy wspaniały świat” Huxleya (taka obrona społeczna przy pełnej wiedzy neurologicznej …)…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie nie wiem, czy to dobrze, że nie umiemy wpływać. To chyba wszystko zależy od struktury władzy. Nie sądzę, że w jakimś bardziej samorządnym i zdecentralizowanym systemie musiałoby się to skończyć nieszczęściem.

      Usuń
    2. No tak, jak zwykle, każda ludzka wiedza może być wykorzystana w doby i zły sposób (dynamit, energia atomowa itd.), i to oczywiście nie jest argument przeciwko tej wiedzy. I dobrze urządzone życie społeczne mogłoby (hm, ewentualnie...) gwarantować właściwy sposób użycia wiedzy.

      Ale tak sobie myślę, że jeśli naprawdę uzyskamy prawie pełną możliwość wpływania na ludzki mózg, to retrybucja okaże się godną rozważenia propozycją, alternatywą chroniącą jakąś tam wolność – ja tu sobie np. spokojnie posiedzę trochę czasu, ale dajcie mi spokój, i proszę mi nie majstrować w głowie; takie „right to be left alone”…
      Problem obecnie nie jest tak poważny, skoro stosujemy tylko miękkie środki resocjalizacji (i, generalnie, jest to oferta, z której możesz nie skorzystać), ale przy tych doskonalszych metodach, to jednak w dalszym ciągu pozostawiłabym możliwość wyboru.

      Usuń
  8. Dobrze by było w końcu zdefiniowac sobie "wolną wolę". Ewentualnie odpowiedzieć na pytanie które słowo sprawia trudność "wolna" czy "wola". A tu moje trzy grosze: http://nowy.tezeusz.pl/blog/204078.html

    OdpowiedzUsuń