poniedziałek, 30 lipca 2018

Etyka aborcji #14: Zagnieżdżenie

„Etyka aborcji” to cykl, w którym podsumowuję i komentuję książkę Davida Boonina „A Defense of Abortion”. Jeśli jesteś tu nowa/-y, zacznij od Wstępu


Jeśli prawo do życia nie pojawia się w momencie poczęcia, to może w momencie zagnieżdżenia? Zdaje się, że w filozoficznej literaturze nikt nie broni takiego pomysłu, ale argumenty za kryterium zagnieżdżenia pojawiają się tam i tu w tzw. debacie publicznej. 
Jeden argument za jeśli nie za prawem do życia od zagnieżdżenia, to przynajmniej za moralną istotnością momentu zagnieżdżenia, wygląda następująco: Powszechnie przyjmuje się, że ciąża zaczyna się od zmian hormonalnych, które następują w momencie zagnieżdżenia zarodka w macicy. A zatem każda metoda kontroli urodzeń zapobiegająca zagnieżdżeniu to metoda zapobiegania ciąży, a zatem niedopuszczanie do zagnieżdżenia po zapłodnieniu trzeba moralnie ocenić tak samo jak niedopuszczanie do zapłodnienia. Natomiast aborcję, czyli usunięcie ciąży, można już oceniać inaczej. Argument ten jest do niczego, bo wniosek zwyczajnie nie wynika z przesłanek. Z tego, że ciążą nazwiemy sobie taki lub inny okres, nie będzie w żaden sposób wynikać, że zarodek przed rozpoczęciem tego okresu ma inny status moralny niż po jego rozpoczęciu. 
Inny argument wygląda tak: Istnieje moralnie istotna różnica między biernym przyzwalaniem na śmierć a czynnym zabijaniem. Przed zagnieżdżeniem można zapobiec narodzinom poprzez niedopuszczenie do zagnieżdżenia, co stanowi najwyżej przyzwolenie na śmierć, a po zagnieżdżeniu można zapobiec narodzinom tylko przez zabicie zarodka. Ten argument też jest marny, bo nawet jeśli przyjmiemy, że istnieje moralnie istotna różnica między jednym a drugim (nie wszyscy się z tym zgodzą) i że zapobieganie zagnieżdżeniu to raczej to pierwsze niż to drugie (tu znowu, nie wszyscy się zgodzą), to i tak nie będzie z tego wszystkiego wynikać, że zarodek nie ma prawa do życia przed zagnieżdżeniem, a po zagnieżdżeniu je ma. 
Trzeci argument to argument, którym posługuje się wspomniany wcześniej Nathanson. Wygląda on mniej więcej tak: zarodek przed zagnieżdżeniem jest w pewien sposób moralnie niepełny, bo „brakuje mu esencjalnego elementu produkującego życie: płaszczyzny interakcji ze wspólnotą ludzką i komunikowania faktu, że istnieje”. Zmiany hormonalne związane z zagnieżdżeniem mają stanowić akt ogłoszenia światu swojego istnienia przez zarodek, co ma z kolei sprawiać, że zarodek ten zyskuje wartość moralną. Problemów z tym argumentem jest mnóstwo, oto tylko kilka z nich: dlaczego komunikacja miałaby być „esencjalnym elementem produkującym życie”? Życie organizmu jest przecież możliwe bez jakiejkolwiek komunikacji z innymi organizmami. Nathanson zresztą sam przyznaje, że przed zagnieżdżeniem jednostka istnieje i jest jak najbardziej żywa. A skoro tak, to z czego ma wynikać moralne znaczenie zdolności komunikacji? I dlaczego miałoby ono polegać na byciu koniecznym warunkiem prawa do życia? 
Ostatni argument to argument z prawdopodobieństwa: prawo do życia pojawia się w momencie zagnieżdżenia, bo w momencie zagnieżdżenia szanse na to, że zarodek stanie się niemowlęciem, radykalnie wzrastają. Problemy z tą wersją argumentu z prawdopodobieństwa są dokładnie takie same jak problemy z wersją, o której pisałem w poprzednim odcinku.
I tyle, żaden z tych argumentów nie wygląda zbyt poważnie, można więc chyba uznać, że prawo do życia nie pojawia się w momencie zagnieżdżenia.

piątek, 20 lipca 2018

Czy kwestie etyczne można rozstrzygać w głosowaniu?



Słuchałem sobie ostatnio rozmowy z prof. Antonim Dudkiem m. in. na temat referendum forsowanego przez prezydenta, a tam taka wypowiedź: 


Zaborski: A gdyby do tych pytań dopisać na przykład pytanie o aborcję, albo o związki partnerskie?

Dudek: Wie Pan, to znowu wrócimy do pomysłu z początku lat 90., kiedy też były pomysły referendum w sprawie przepisów aborcyjnych i Kościół Katolicki bardzo kategorycznie protestował, uznając, że kwestii etycznych nie można rozstrzygać w głosowaniu. I ja ten pogląd podzielam – chociaż faktycznie one są rozstrzygane przez Sejm.


Wielokrotnie słyszałem coś podobnego przy okazji niedawnego referendum aborcyjnego w Irlandii i za każdym razem, kiedy ktoś proponował przeprowadzenie podobnego referendum w Polsce. I prawie zawsze argument opierał się na ewidentnym nieporozumieniu. 
Nieporozumienie polega na tym, że zdanie „kwestii etycznych nie można rozstrzygać w głosowaniu” jest dwuznaczne – i jedno z jego znaczeń jest dość powszechnie uznawane za prawdziwe, ale drugie już nie. Problem w tym, że najczęściej miesza się te znaczenia ze sobą, by zrobić wrażenie, że uzasadnienie prawdziwości pierwszego znaczenia jest też uzasadnieniem prawdziwości drugiego. 
Zanim napiszę, co to za znaczenia, mała uwaga terminologiczna: mówiąc „kwestie etyczne”, Dudek ma na myśli sprawy takie jak aborcja, eutanazja, kara śmierci czy małżeństwa jednopłciowe. Sprawy te przeciwstawia się innym sprawom, nad którymi rzekomo można już głosować, takim jak np. wysokość ograniczenia prędkości na terenie zabudowanym, albo obowiązek szkolny dla sześciolatków, albo ordynacja wyborcza w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Jest to tyleż powszechne, co dziwne i mylące, użycie terminu „etyczny”. Ostatecznie by uzasadnić takie lub inne rozwiązanie problemu ograniczenia prędkości czy ordynacji wyborczej, trzeba się odwołać do jakichś przesłanek etycznych – zupełnie tak samo jak w przypadku uzasadniania takiego lub innego rozwiązania problemu aborcji czy kary śmierci. A zatem to, co nazywa się kwestiami etycznymi, to tak naprawdę najwyżej pewien rodzaj kwestii etycznych. Żeby jednak nie komplikować, dalej będę pisał o „kwestiach etycznych” w tym wąskim i dziwnym znaczeniu. 
Dwa mieszane ze sobą interpretacje zdania „kwestii etycznych nie można rozstrzygać w głosowaniu” wydają się być następujące: 

(1) O tym, czy x jest moralnie dopuszczalne, nie decyduje głosowanie. 

(2) O tym, czy x ma być prawnie dopuszczalne, nie powinno decydować głosowanie. 

(1) można rozumieć na dwa sposoby – albo w taki, że sam fakt poparcia przez większość nie sprawia, że x jest moralnie dopuszczalne, albo w taki, że większość niekoniecznie zna prawdę o moralnej dopuszczalności x. W pierwszym przypadku będziemy mieli do czynienia z odrzuceniem jakiejś wersji metaetycznego relatywizmu – czyli poglądu, którego mało kto broni – zarówno we współczesnej akademickiej filozofii, jak poza nią. Są co prawda jakieś samotne wilki relatywizmu, takie jak Gilbert Harman czy Jesse Prinz, ale zdaje się, że nawet oni nie bronią go w wersji, która wymagałaby zakwestionowania (1) w pierwszym znaczeniu. 
W drugim przypadku będzie chodziło o to, że większość może się mylić w kwestiach etycznych, tak jak może się mylić w wielu innych sprawach, a prawdopodobieństwo pomyłki jest na tyle wysokie, że pytanie większości o zdanie nie zbliży nas do prawdy. 
Za (1) w obu wersjach stoją całkiem poważne argumenty. Tylko co z tego? Odrzucenie lub nieodrzucenie (1) nie ma znaczenia w dyskusji nad sensownością przeprowadzania referendum w sprawie aborcji (albo eutanazji, małżeństw par jednopłciowych etc.). A to dlatego, że takiego referendum nie przeprowadza się po to, by poznać prawdę o moralnej dopuszczalności aborcji. Przeprowadza się je, by ustalić, czy aborcja ma być prawnie dopuszczalna. Można to zrobić na dwa sposoby: demokratycznie lub niedemokratycznie. Ktoś, kto uważa, że lepiej niedemokratycznie – czyli zgadza się z (2) – powinien wytłumaczyć, na czym polega przewaga rozwiązania niedemokratycznego. Najczęściej jednak ktoś taki przeskakuje sobie do argumentów za (1), tak jakby argumenty za (1) miały tu coś do rzeczy (wspomniane przez Dudka odezwy Episkopatu są znakomitym przykładem). Błąd ekwiwokacji smutnie jęczy i płomieniem bucha. 
Trudno sobie w ogóle wyobrazić, na czym takie niedemokratyczne rozwiązanie miałoby polegać. Na powołaniu jakiegoś Dyktatora do Spraw Etycznych? A może komisji ekspertów? W tym drugim przypadku problem byłby taki, że jeśli za ekspertów uznamy akademickich filozofów specjalizujących się w danej kwestii etycznej, to większość tych filozofów będzie miała często zupełnie inne zdanie niż ci, którzy opowiadają o niemożności głosowania nad kwestiami etycznymi. 
Być może nie dość głęboko zanurzyłem się w otchłań prawicowego internetu, ale nie trafiłem na nikogo, kto otwarcie mówiłby o rozwiązaniu niedemokratycznym i tłumaczyłby, jak miałoby ono wyglądać. Wygląda mi na to, że przeciwnicy „głosowania nad kwestiami etycznymi” są tak naprawdę zwolennikami głosowania nad kwestiami etycznymi – zazwyczaj chcą tylko, by nie było to głosowanie bezpośrednie (referendum), a pośrednie (wybieramy parlamentarzystów, którzy następnie decydują o prawnej dopuszczalności aborcji, eutanazji etc.). Sam wyżej cytowany Dudek zauważa, że „faktycznie rozstrzyga Sejm” – ale nie mówi już, czy to jego zdaniem dobrze, że rozstrzyga, ani na czym ma (jeśli ma) polegać przewaga głosowania posłów nad głosowaniem wszystkich obywateli. 
Jedna przewaga – przewaga z punktu widzenia przeciwników referendów w tzw. kwestiach etycznych – wydaje się być zasadnicza: do poparcia ich pomysłów, takich jak np. zmuszanie kobiet do rodzenia dzieci, które umrą w męczarniach kilka godzin po porodzie, dużo łatwiej przekonać większość parlamentarzystów niż większość społeczeństwa. Powiedzenie tego wprost nie jest jednak wygodne, więc mówi się, że „kwestii etycznych nie można rozstrzygać w głosowaniu”.

sobota, 7 lipca 2018