wtorek, 25 czerwca 2019

Praca bez sensu

Dorastałem w Polsce na przełomie wieków, co oznaczało, że nasłuchałem się od pokolenia moich rodziców o tym, jak bezsensowna była praca w PRL-u. Biurokraci byli niekompetentni, mówili, centralne planowanie niewydolne, do tego bezrobocie musiało być zerowe, więc tworzyło się mnóstwo nikomu niepotrzebnych miejsc pracy. Kiedy jednak dzisiaj rozmawiam ze znajomymi pracującymi w korporacjach, to odnoszę wrażenie, że wcale nie jest lepiej. Każdy z nich jest głęboko przekonany, że duża część tego, co robi on i co robią ludzie wokół jest kompletnie bez sensu. Że nie tylko społeczeństwo nie ma z tego żadnego pożytku, ale nawet udziałowcy. Produkowanie korporacyjnego pustosłowia, wdrażanie idiotycznych procedur, siedzenie na nasiadówkach, kretyńskie szkolenia – nie słyszałem o nikim, kto spędziłby choć chwilę w korporacji i tego nie zaznał.
Sam pracowałem kiedyś w firmie, która zajmowała się podnoszeniem produktywności innych firm, ale głównie w teorii. W praktyce często wyglądało to tak, że masowo wywalaliśmy całkiem produktywnych pracowników fizycznych, a zostawialiśmy w spokoju oczywistych darmozjadów w białych kołnierzykach. Do tego uczyliśmy menadżerów różnych zamordystycznych technik, by mogli skuteczniej dokładać nowych obowiązków tym, którzy przetrwają czystkę, co działało albo i nie, więc często kończyło się krótkoterminowymi oszczędnościami, po których następowała katastrofa. Nikt się jednak nie skarżył i dla wszystkich było jasne, że skarżyć zaczęliby się dopiero, gdybyśmy rzeczywiście próbowali eliminować bezsensowną pracę.
Moje odczucia wydają się potwierdzać badania: wg ankiety YouGov z 2015 37% Brytyjczyków uważa, że ich praca jest bez sensu. Potwierdza je też popkultura: taki np. Dilbert niewątpliwie zrobił się popularny, bo pracownicy openspace’ów świata odnaleźli w nim własne doświadczenia.
Kiedy jednak człowiek szuka czegoś bardziej naukowego na temat tego zjawiska, to praktycznie niczego nie da się znaleźć – a raczej nie dało się do zeszłego roku, kiedy książkę o pracy bez sensu opublikował antropolog David Graeber. Twierdzi on w niej, że, po pierwsze, przyrost bezsensownych stanowisk pracy (bullshit jobs) nie jest złudzeniem i, po drugie, że można go wyjaśnić odwołując się do kapitalistycznej struktury władzy. Wyjaśnienie jest takie, że współczesny kapitalista jest jak dawny pan feudalny, który zatrudniał całą armię ludzi nie robiących nic produktywnego, by uzależnić ich od siebie i tym samym utrzymać swoją pozycję. Weźmy na przykład USA. W ciągu ostatnich 50 lat dramatycznie wzrosła tam produktywność, ale nie sprawiło to ani że ludzie pracują mniej, ani że zarabiają istotnie więcej (o ile oczywiście nie należą do elity). W dodatku duża część produkcji przeniosła się do Azji. Co więc robią wszyscy ci pracownicy? Wg Graebera pracę realną w dużej mierze zastąpiła praca bezsensowna.
Szczerze mówiąc nie do końca mnie to przekonuje. Po pierwsze, momentami zaczyna to wszystko pachnieć teorią spiskową – np. kiedy czytam, że „klasa rządząca odkryła, że szczęśliwa i produktywna populacja z wolnym czasem w rękach to śmiertelne niebezpieczeństwo”. Gdzie indziej Graeber twierdzi jednak, że nie chodzi mu o żadne świadome odkrycie i planowanie, a raczej o to, że rynek sam załatwia sprawę – nie tłumaczy jednak, w jaki sposób.
Po drugie, jego definicja bezsensownej pracy jest problematyczna. Pisze on, że bezsensowne stanowisko to takie, którego wyeliminowanie nie zrobiłoby „zauważalnej różnicy w świecie”. Zniknięcie każdego stanowiska robi jednak różnicę – choćby taką, że zwiększa się bezrobocie, maleje konsumpcja, albo wpływy do budżetu się zmniejszają. Być może chodzi mu o likwidację stanowiska polegającą na tym, że pracownik przestaje pracować, ale nadal dostaje wypłatę, a firma pokrywa też inne koszty, które by generował, gdyby pracował? Nawet wtedy jednak eliminacja bezsensownego wg Graebera stanowiska może wpłynąć na finansowy wynik firmy. Pisze on np. o pachołkach, których główną rolą jest samo bycie zatrudnionym, po to by np. menedżer na górze mógł uchodzić za poważnego menedżera, mającego pod sobą tylu a tylu ludzi, albo by firma robiła wrażenie poważnej firmy, którą stać na zatrudnienie osoby na stanowisku takim a takim. I jak sam zauważa, pozbycie się takiego pachołka będzie oznaczało, że klienci czy kontrahenci zaczną firmę omijać, bo będzie im się wydawała podejrzana. Jak więc likwidacja takiej pracy ma „nie robić zauważalnej różnicy”?
Myślę, że Graeberowi wyszłoby na zdrowie, gdyby wyraźnie rozgraniczył bezsensowną pracę, z której nie mają pożytku ani udziałowcy, ani społeczeństwo i pracę, z której mają pożytek udziałowcy, ale nie ma społeczeństwo. Wtedy mogłoby się okazać, że wyjaśnienie jest dużo prostsze. Wydaje mi się, że część absurdów opisanych przez Graebera to wynik korporacyjnego autorytaryzmu. Każda tyrania prowadzi do marnotrawstwa i kapitalistyczna firma nie jest tu żadnym wyjątkiem. Oczywiście udziałowcy mają interes w tym, by maksymalizować zysk, ale ich możliwości kontroli nad biurokratyczną maszyną są mocno ograniczone. Poza tym mamy też bezsensowną pracę, która wynika z dążenia do maksymalizowania zysku. Kapitalizm musi nieustannie nakręcać spiralę produkcji i konsumpcji i robi to na coraz bardziej idiotyczne sposoby. Graeber pisze np. o oddziałach bankowych telemarketerów, których zadaniem jest wyszukać mniej ogarniętych klientów i wcisnąć im zupełnie niepotrzebne usługi – to jeden z wielu rodzajów takiej pracy. Myślę, że od rozpatrzenia tej hipotezy należałoby zacząć, zanim zacznie się forsować teorię o tym, jak wolny czas klasy pracującej zagraża klasie rządzącej.
Nawet jednak jeśli teoria Graebera nie jest przekonująca, to i tak warto tę książkę przeczytać – choćby po to, by poznać zgromadzone przez niego świadectwa nieszczęśników na bezsensownych stanowiskach i uzmysłowić sobie, jak współczesny kapitalizm marnuje ludziom życie.

6 komentarzy:

  1. Wydaje się, że w przypadku pachołka działa definicja, w której likwidujemy sam wynik pracy, ale nie stanowisko. Wynik pracy zdefiniowany jako formalne uzasadnienie istnienia stanowiska, czy też zakres obowiązków z umowy. Tak więc "wypełnianie arkuszy Excela" znika, a "nabijanie statystyk zatrudnienia" pozostaje. Nieszczęsny wypełniacz arkuszy Excela nadal przychodzi do pracy, pobiera pensję, nabija statystyki zatrudnienia, tylko wypełnione arkusze są każdego dnia wieczorem kasowane.

    Jeśli samo kasowanie arkuszy nie robi zauważalnej różnicy, to test bullshitu dał wynik pozytywny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zależy od pachołka. Graeber cytuje np. świadectwo recepcjonistki w wydawnictwie, której oficjalnymi obowiązkami są odbieranie telefonu dzwoniącego maksymalnie raz dziennie, napełnianie miseczki cukierkami i nakręcanie zegara raz w tygodniu. Tak naprawdę jednak siedzi w tym wydawnictwie po to, by było widać, że jest recepcjonistka, więc to poważne wydawnictwo. Gdyby zatem przestała odbierać telefon, uzupełniać cukierki i nakręcać zegar, to praktycznie nie byłoby różnicy, ale gdyby przestała się pojawiać w budynku, to byłaby różnica.
      Cytuje też np. cold callera dzwoniącego do potencjalnych klientów giełdowego brokera, który jest nad nim. Z rozmów tych nie wynika nic poza tym, że klienci dowiadują się o istnieniu pachołka brokera, co ma na celu wywołanie u nich wrażenia, że broker to jakaś niezwykle ważna i bardzo zajęta osoba. W tym wypadku wyeliminowanie dzwonienia zrobiłoby różnicę, ale być może dałoby się to tak zorganizować, że to broker daje jakoś klientom znać o istnieniu pachołka i sam pachołek nie musi nic robić.

      Usuń
  2. To ja przypomnę cakiem sensowną książkę z lat siedemdziesiątych na ten temat - "Prawo Parkinsona" autorstwa Cyrila Northcote Parkinsona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, nie znałem tego. I wygląda na to, że Graeber też nie.

      Usuń
    2. Bo i Parkinson to satyryk. Nie, że wyłącznie.
      Zresztą Parkinson pisze tylko o biurokracji.

      Usuń
  3. @PAK: Parkinson pisał istotnie tylko o biurokracji lecz postrzegał biurokrację szerzej niż zwykło się to robić i andal robi) w Polsce - czyli w powiązaniu z niewydolnością administracji publicznej i posiadającą jedynie negatywną konotację.
    Biurokracja według Parkinsona była czymś nieuniknionym i dotyczącym zarządzania/0rganizacji pracy w każdej organizacji, korporacje nie były z tego procesu wyłączone. W zasadzie każda złożona organizacyjnie struktura wyzwala się z realnych uwarunkowań gdzie możliwe (jeszcze) jest prześledzenie sensu wykonywanej pracy (co, kto, jak i po co). Wydaje się, że jest to proces nieunikniony.

    OdpowiedzUsuń