C. E. Lindblom: The Market System: What It Is, How It Works, and What to Make of It, Yale University Press 2002.
Sam
nie wiem, jak do tego doszło, ale spędziłem ostatnio noc na blogu
dra hab. Roberta Gwiazdowskiego, profesora Uczelni Łazarskiego,
prezydenta (sic) Centrum im.
Adama Smitha i znanego telewizyjnego eksperta od wolnego rynku.
Pod wieloma względami jest to typowy blog wolnorynkowy. Mamy wolnorynkową ortografię („płóg”, „intelektualnym podstawą”), wolnorynkową interpunkcję (standardowo od trzech do pięciu wykrzykników tam, gdzie normalny człowiek zastanawia się, czy postawić jeden), wolnorynkową znajomość łaciny („ »cui bono, qui prodest« – »czyja korzyść, tego sprawka«”; „ »argumentum non numeranta sed ponderanda sunt« – »argumentów nie należy mierzyć, tylko ważyć«”), wolnorynkową znajomość łaciny połączoną z wolnorynkową etymologią („[kapitalizm] Swoją nazwę zawdzięcza nie angielskiemu pojęciu »capital« tylko łacińskiemu pojęciu »capita«– głowa!”), wolnorynkową naukę o klimacie („w historii ludzkości, i to całkiem niedalekiej jak dla geologów, bywało już i dużo zimniej i dużo cieplej. Z pewnością nie spowodował tamtych zmian człowiek. Mało tego – nic wielkiego się w ich rezultacie z ludzkością nie stało. Więc o co ten dzisiejszy hałas?”), wolnorynkowe poczucie humoru („najlepiej do zwiększania kobiecego libido nadaje się Mercedes SLK coupe. Oczywiście czerwony”) i wolnorynkową estetykę:
Pod wieloma względami jest to typowy blog wolnorynkowy. Mamy wolnorynkową ortografię („płóg”, „intelektualnym podstawą”), wolnorynkową interpunkcję (standardowo od trzech do pięciu wykrzykników tam, gdzie normalny człowiek zastanawia się, czy postawić jeden), wolnorynkową znajomość łaciny („ »cui bono, qui prodest« – »czyja korzyść, tego sprawka«”; „ »argumentum non numeranta sed ponderanda sunt« – »argumentów nie należy mierzyć, tylko ważyć«”), wolnorynkową znajomość łaciny połączoną z wolnorynkową etymologią („[kapitalizm] Swoją nazwę zawdzięcza nie angielskiemu pojęciu »capital« tylko łacińskiemu pojęciu »capita«– głowa!”), wolnorynkową naukę o klimacie („w historii ludzkości, i to całkiem niedalekiej jak dla geologów, bywało już i dużo zimniej i dużo cieplej. Z pewnością nie spowodował tamtych zmian człowiek. Mało tego – nic wielkiego się w ich rezultacie z ludzkością nie stało. Więc o co ten dzisiejszy hałas?”), wolnorynkowe poczucie humoru („najlepiej do zwiększania kobiecego libido nadaje się Mercedes SLK coupe. Oczywiście czerwony”) i wolnorynkową estetykę:
Ponadto
jak każdy szanujący się liberał Gwiazdowski zdaje się wyznawać
zasadę, że wolny rynek wolnym rynkiem, ale najważniejsze to
dowalić biednym – dlatego im akurat chce podatki podnosić
(konkretnie VAT na żywność). Jak sam szacuje, po wprowadzeniu tej
światłej zmiany jakieś 5 milionów Polaków musiałoby stać w
upokarzających kolejkach do ośrodków pomocy społecznej, ale nie
ma się co burzyć, bo na tym właśnie polega „myślenie
ekonomiczne”. Ja bym im jeszcze kazał nosić opaski z napisem
„biedna/biedny”. Myślenie ekonomiczne mogłoby wtedy
zatriumfować ostatecznie.
Z drugiej strony nasz profesor-prezydent to jednak nie ten poziom prymitywizmu i ciemnoty co, powiedzmy, Korwin. Według Gwiazdowskiego nie wszędzie i nie zawsze prywatyzacja, deregulacja i konkurencja są rozwiązaniem wszystkich problemów ludzkości. Poza łaskawym dopuszczeniem istnienia ośrodków pomocy społecznej uważa on na przykład, że chociaż służbę zdrowia trzeba sprywatyzować, to jednak państwo powinno nadal pełnić rolę powszechnego ubezpieczyciela i finansować wszystkim leczenie z podatków. W ten sposób z jednej strony nie będzie problemów z tym, że kogoś nie stać, a z drugiej konkurencja doprowadzi do „obniżenia kosztów oraz podniesienia jakości opieki medycznej”. Widać tutaj, że Gwiazdowskiemu chyba udało się przezwyciężyć zabobon o rynku, który sprawi, że wszystkich będzie stać (a jeśli kogoś nie będzie, to już jego wina), ale jeszcze przed nim jest zmierzenie się z zabobonem o błogosławieństwie, jakim jest dla konsumenta nieskrępowana rynkowa konkurencja.
Charles E. Lindblom, profesor ekonomii i nauk politycznych z Yale, napisał kiedyś dość prostą i przystępną książkę o tym, jak działa rynek. Książka ogólnie podoba mi się tak sobie, ale Lindblom wspomina w niej o kilku zjawiskach, które powodują, że rynkowa konkurencja wcale nie musi się przyczyniać do obniżenia kosztów i podniesienia jakości. Jedno z nich jest związane jest z brakiem racjonalności i asymetrią informacji:
Ceny kalkulacyjne i analiza kosztów nie czynią wszechwiedzących mędrców ze sprzedających i kupujących. Chociaż zwracałem wcześniej uwagę na analizę kosztów jako konieczny warunek wydajności, uczestnicy gry rynkowej są ograniczeni przez ogólną irracjonalność i ignorancję, które wpływają na ludzi we wszystkich systemach społecznych. Fakt, że konsumenci często nie wiedzą, co wybierają, wynika ze skomplikowania wielu produktów. Co przeciętny konsument może wiedzieć o konkretnych mechanizmach, którymi różnią się pralki pod obudowami? Albo o trafności diagnozy lekarza?
[s. 160, moje tłumaczenie]
Z drugiej strony nasz profesor-prezydent to jednak nie ten poziom prymitywizmu i ciemnoty co, powiedzmy, Korwin. Według Gwiazdowskiego nie wszędzie i nie zawsze prywatyzacja, deregulacja i konkurencja są rozwiązaniem wszystkich problemów ludzkości. Poza łaskawym dopuszczeniem istnienia ośrodków pomocy społecznej uważa on na przykład, że chociaż służbę zdrowia trzeba sprywatyzować, to jednak państwo powinno nadal pełnić rolę powszechnego ubezpieczyciela i finansować wszystkim leczenie z podatków. W ten sposób z jednej strony nie będzie problemów z tym, że kogoś nie stać, a z drugiej konkurencja doprowadzi do „obniżenia kosztów oraz podniesienia jakości opieki medycznej”. Widać tutaj, że Gwiazdowskiemu chyba udało się przezwyciężyć zabobon o rynku, który sprawi, że wszystkich będzie stać (a jeśli kogoś nie będzie, to już jego wina), ale jeszcze przed nim jest zmierzenie się z zabobonem o błogosławieństwie, jakim jest dla konsumenta nieskrępowana rynkowa konkurencja.
Charles E. Lindblom, profesor ekonomii i nauk politycznych z Yale, napisał kiedyś dość prostą i przystępną książkę o tym, jak działa rynek. Książka ogólnie podoba mi się tak sobie, ale Lindblom wspomina w niej o kilku zjawiskach, które powodują, że rynkowa konkurencja wcale nie musi się przyczyniać do obniżenia kosztów i podniesienia jakości. Jedno z nich jest związane jest z brakiem racjonalności i asymetrią informacji:
Ceny kalkulacyjne i analiza kosztów nie czynią wszechwiedzących mędrców ze sprzedających i kupujących. Chociaż zwracałem wcześniej uwagę na analizę kosztów jako konieczny warunek wydajności, uczestnicy gry rynkowej są ograniczeni przez ogólną irracjonalność i ignorancję, które wpływają na ludzi we wszystkich systemach społecznych. Fakt, że konsumenci często nie wiedzą, co wybierają, wynika ze skomplikowania wielu produktów. Co przeciętny konsument może wiedzieć o konkretnych mechanizmach, którymi różnią się pralki pod obudowami? Albo o trafności diagnozy lekarza?
[s. 160, moje tłumaczenie]
Co jeśli prywatne firmy medyczne będą miały ochotę leczyć nieistniejące choroby, albo niepotrzebnie przeciągać leczenie, albo wręcz szkodzić pacjentom, żeby ich później móc leczyć? Albo zwinąć interes, zanim ktokolwiek się zorientuje w sytuacji i za zarobione pieniądze otworzyć jakiś inny? Że będą miały ochotę, można być pewnym, bo zwyczajnie zwiększy to zyski. Odpowiedź tzw. liberałów jest przeważnie taka, że oszuści będą mieli złą reputację i klienci pójdą do uczciwych. Tylko że w wielu sytuacjach nie pójdą, bo nie będą mieli możliwości, żeby dokonać sensownego porównania przez zupełny brak potrzebnych informacji. Dodatkowo wiadomo, że na reputację często dużo bardziej wpływa charyzma albo to, ile ktoś wyda na reklamę, a nie to, jakiej jakości są usługi czy produkty tego kogoś.
Rynkowa konkurencja może być jednoznacznie korzystna dla konsumenta w jakichś bardzo małych, prymitywnych społecznościach – chociaż tu też nie zawsze. W naszym świecie – z jego tempem zmian, technologicznym zaawansowaniem, wielkością ludzkich skupisk, specjalistyczną wiedzą, asymetrią informacji i możliwościami manipulacji – często na rynku wygrywa nie ten, kto produkuje taniej i lepiej, tylko ten, kto skuteczniej wciska swój badziew. Przewaga państwowego monopolu nad rynkową konkurencją prywatnych firm polega na tym, że w tym pierwszym znika pokusa oszukiwania konsumentów i marnotrawienia środków na przekonywanie ich, że wcale nie są oszukiwani. Rynek ma też oczywiście swoje zalety i można dyskutować, w której branży te zalety są większe od wad, ale trudno na ten temat dyskutować z kimś, kto nie ma większego pojęcia o elementarnych rynkowych mechanizmach.